Przy wszystkich laurach, jakie od lat zasłużenie zbiera gigant animacji, jednym z nielicznych zarzutów, z jakimi musiał dotąd się mierzyć, był ten dotyczący deficytu postaci z mniejszości etnicznych. Rzeczywiście – przez ponad dwie dekady działalności wytwórni liczba niebiałych bohaterów ograniczała się do azjoamerykańskiego skauta Russella z „Odlotu” oraz pobocznej postaci afroamerykańskiego herosa Mrożona (mówiącego w oryginale głosem Samuela L. Jacksona) z „Iniemamocnych”.
Studio nie pozostało obojętne na krytykę. Wcześniej w tym roku mogliśmy już oglądać progresywne „Auta 3”, gdzie stery od Zygzaka McQueena przejmowała latynoska wyścigówka Cruz Ramirez, teraz zaś dostajemy „Coco”, gdzie Pixar idzie jeszcze dalej, mianowicie cały film poświęca celebracji odmiennej kultury. Co prawda prace nad filmem rozpoczęły się sześć lat temu, w innej Ameryce niż obecna, niemniej premiera idealnie trafia w zeitgeist, w czas nasilonych napięć między Stanami a Meksykiem.
Fabuła „Coco” koncentruje się wokół Día de los Muertos, czyli meksykańskiego Dnia Zmarłych, wpisanego dzięki swej niezwykłości na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO. Meksykanie od wieków oddają cześć przodkom na wesoło, organizując uliczne fiesty, wznosząc kolorowe ołtarze i dekorując groby bliskich wymyślnymi wieńcami z róż, słoneczników czy aksamitek. Symbolem święta są calaveras, czyli czaszki, obecne w przestrzeni publicznej pod postacią wykwintnie poprzebieranych rzeźb kościotrupów, czaszkokształtnych wypieków bądź czaszeczek z cukru, doprawionych czekoladą lub – w wersji dla dorosłych – tequilą. Cała ta czaszkowa ikonografia obecna jest również w „Coco”.
Już towarzyszący napisom początkowym prolog filmu jest tradycyjnie dla Pixara urokliwy i finezyjny. Porozwieszane na sznurkach do bielizny meksykańskie wycinanki opowiadają historię utalentowanego gitarzysty, który opuścił żonę i córeczkę, aby robić karierę w dalekim świecie. Od tej pory muzyka w rodzinie Rivera stała się zakazana – kolejne pokolenia nie mogą jej wykonywać, nie mogą jej słuchać, nie mogą mieć z nią żadnego związku.
Właściwa akcja przenosi nas do czasów współczesnych, gdzie Miguel, praprawnuczek wspomnianego gitarzysty, niewtajemniczony jednak w historię rodu, sekretnie marzy o pójście w ślady największej lokalnej legendy, zmarłego młodo śpiewaka Ernesto de la Cruza. Kłopoty zaczynają się w momencie, kiedy z pobliskiego mauzoleum chłopiec wykrada gitarę należącą do de la Cruza – i w efekcie trafia do Krainy Umarłych. Tam, w towarzystwie włóczęgi imieniem Héctor oraz psa rzadkiej rasy xolo, będzie się starał wrócić do świata żywych, a w międzyczasie odnaleźć prapradziadka. Dowie się także – w jednej z najbardziej wzruszających scen filmu – że nawet z Krainy Umarłych można bezpowrotnie zniknąć, kiedy zostanie się całkowicie zapomnianym na Ziemi.
Trzeba przyznać, że Pixar zaliczył sprawdzian z historii Meksyku na piątkę z plusem. „Coco” jest całkowicie wolne od prostych stereotypów i symptomatycznego dla Hollywood zawłaszczania kulturowego. Nad filmem pracował sztab artystów i kulturoznawców z Meksyku i diaspory latynoskiej – i hołd dla tradycji i sztuki meksykańskiej oddany jest z imponującą pieczołowitością. A przy tym zwyczajnie cieszy oko.
Na wizualny język filmu pracują kolorowe dywany kwiatów i płomienie świec, barwnie przystrojone grobowce, specyficzna architektura pueblo i pulsujący soczystymi barwami cały tamtejszy folklor. Duże wrażenie robi most z aksamitek, łączący światy żywych i umarłych – ma w sobie coś spektakularnego i intymnego zarazem. Design kościotrupów zaludniających Krainę Umarłych jest ładny i nieprzesadnie zinfantylizowany, choć oczywiście przystosowany do grupy docelowej bez ograniczeń wiekowych i w związku z tym bardziej przystępny niż w przypadku „Miasteczka Halloween” czy „Gnijącej panny młodej” Tima Burtona.
Świetna jest także muzyka Michaela Giacchino, odwołująca się do korzennych dźwięków latynoskich i napisana w większości przez Adriana Molinę, współscenarzystę filmu, aczkolwiek gwóźdź programu stanowi przepiękna ballada „Pamiętaj mnie” („Remember Me”) autorstwa Kristen Anderson-Lopez i Roberta Lopeza, wsławionych nagrodzonym Oscarem hitem „Let It Go” z disnejowskiej „Krainy lodu”. Istotne, że magia piosenek nie ginie w przekładzie; polski dubbing zasadniczo jest zgrabny, w dialogach również.
„Coco” jest być może najbardziej sentymentalnym filmem Pixara od czasu „Toy Story 3” (2010) w reżyserii tego samego Lee Unkricha. Ale to piękny, staroświecki, rzadko dziś spotykany w mainstreamowych bajkach sentymentalizm, gdzie śmierci poświęca się nie mniej miejsca niż życiu, celebruje się więzi rodzinne, pamięć o przodkach, a także muzykę i kulturę – jako wartości same w sobie.
W efekcie film działa wielorako: jako antidotum na obecny klimat polityczny i populistyczne hasła białej supremacji, jako radosna celebra Meksyku (nic dziwnego, że film pobił tam wszelkie rekordy frekwencyjne) oraz – last but not least – jako uniwersalna opowieść o stracie, nadziei i marzeniach, pożądana pod każdą szerokością geograficzną.
„Coco”; USA 2017; reżyseria: Lee Unkrich; dystrybucja: Disney; czas: 109 min