Ktoś mądry powiedział kiedyś, że na wojnie pierwszą ofiarą jest prawda. Dziś już wiemy, że nawet nie trzeba wojny. Ofiarami jesteśmy wszyscy.
Tytułowy Jojo to dość typowy dziesięciolatek o twarzy cherubinka. Wychowywany przez samotną matkę, zakompleksiony, skrywający wrażliwość pod maską cwaniaczka. Przezwisko "Rabbit" nadają mu koledzy po tym, gdy odmawia zabicia królika w trakcie pseudomęskiej inicjacji.
Nietrudno sobie wyobrazić, że w obecnej dobie postprawdy Jojo byłby nad wyraz podatny na manipulacje. Świat poznawałby poprzez memy, historii uczyłby się z fake newsów, być może fascynowałyby go wyrazistość i ekscentryzm Pana Janusza. Ot, typowy małoletni korwinista.
Jojo dorasta jednak w nazistowskich Niemczech lat 40., w schyłkowym okresie drugiej wojny. Stąd też faszystowską propagandą nasiąka nie w cyberprzestrzeni, lecz w realu, jako dumny członek Deutsches Jungvolk, młodszej jednostki Hitlerjugend. Nieobecnego ojca, idola i kogoś na kształt trenera personalnego zastępuje mu jeden i ten sam wyimaginowany przyjaciel z charakterystycznym wąsikiem.
Nominowana (słusznie!) do sześciu Oscarów farsa Taiki Waititiego zapewne nie sięgnie po główny laur. Jest zbyt kontrowersyjna, ale przede wszystkim - zbyt specyficzna, nawet jak na standardy "komedii o nazistach". Trywializację Holokaustu zarzucano już przecież "Dyktatorowi" Chaplina czy "Producentom" Mela Brooksa z ich skandalizującym numerem musicalowym "Springtime for Hitler". Jednak nowozelandzki reżyser dokręca śrubę - "Jojo Rabbit" wygląda jak "Życie jest piękne" Benigniego z energią "Bękartów wojny" Tarantino i estetyką Wesa Andersona. W scenach z obozu Deutsches Jungvolk młodziutcy faszyści wręcz do złudzenia przypominają skautów z "Kochanków z Księżyca".
Nie żeby autorski stempel, który Waititi potrafił odcisnąć nawet na Marvelowskim "Thorze: Ragnaroku", nie był obecny. Groteskowy chaos kontrolowany, jak w wampirycznym mockumencie "Co robimy w ukryciu", ale i ciepło przygodowego komediodramatu "Dzikie łowy" - cały ten charakterystyczny sznyt znajdziemy i w "Jojo Rabbicie".
Zarzut o infantylizację Shoah wydaje się nietrafiony z paru względów. Nade wszystko film, będący luźną adaptacją powieści Christine Leunens "Niebo na uwięzi", opowiada historię z perspektywy dziecka. Skoro więc kamera patrzy na świat oczami Jojo, kolorowa niewinność (co więcej, jak się okaże - zwodnicza) niemieckiego miasteczka, które zamieszkuje bohater, jak najbardziej przystaje do jego niedojrzałej percepcji. Operator Mihai Malaimare Jr. ("Nienawiść, którą dajesz") i scenograf Ra Vincent ("Thor: Ragnarok") wykonali tu kapitalną robotę.
Rewelacyjny jest też soundtrack zawierający niemieckie wersje popowych przebojów, jak "Komm gib mir deine Hand" ("I Want To Hold Your Hand") Beatlesów czy "Helden" ("Heroes") Davida Bowiego. Rzeczone piosenki nie służą jedynie za muzykę ilustracyjną, ale współkomentują fabułę, a nawet wpisują się w błyskotliwą satyrę, jak w otwierającej film scenie montażu propagandowych obrazów Leni Riefenstahl, sugerującej, że w pewnym medialnym sensie zaczadzenie hitleryzmem przypominało Beatlemanię.
Z kolei karykaturalna wersja Hitlera, w którego reżyser wcielił się osobiście, celowo prezentuje się tak idiotycznie właśnie dlatego, by podkreślić, że nazistowskiej ideologii nie należy brać na serio. Podobnie jak Spike Lee w niedawnym "Czarnym bractwie", Nowozelandczyk zdaje się doskonale rozumieć, że nie ma większej krzywdy dla nacjonalistów, niż odmowa brania ich absurdalnych postulatów i wypaczonych wizji na poważnie. W obecnej rzeczywistości geopolitycznej, przy kłamliwej propagandzie sączącej się z mediów rządowych i społecznościowych, przy skrajnie prawicowym resentymencie rozlewającym się po całym świecie, przesłanie filmu jest być może bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Waititi nie banalizuje zła, a jedynie odziera je z doniosłości, z którą rozmaici piewcy nienawiści tak bardzo chcieliby być kojarzeni.
Analogicznie jak niejeden wyborca Konfederacji, nasz młodociany Aryjczyk jest święcie przekonany, że to Żydzi odpowiadają za całe zło tego świata. Wierzy, że dla błyskotek są w stanie zrobić wszystko. Że mają rogi i ogony. Że śpią zwisając z sufitu, jak nietoperze. Że potrafią czytać w myślach, wyjąwszy na szczęście solidne niemieckie czaszki o grubych kościach. Że robią zatyczki do uszu z napletków. I tak dalej; lista teorii spiskowych jest tyleż długa, co przekomiczna.
Dopiero gdy Jojo odkrywa żydowską dziewczynę na strychu własnego domu, żelazne przekonania chłopca stopniowo kruszeją. Już po krótkiej interakcji z Elsą cały ten wpajany od maleńkości antysemityzm zaczyna wyglądać niedorzecznie nawet dla zindoktrynowanego dziesięciolatka.
Co najlepsze, przy wszystkich wygłupach, jakimi obudowana jest opowieść, to właśnie rodząca się więź między Jojo a Elsą leży w emocjonalnym centrum filmu. Obie role są zresztą znakomicie zagrane przez młodych aktorów, debiutującego Romana Griffina Davisa i Thomasin McKenzie, rewelacji odkrytej dla kina przez Debrę Granik w dramacie "Zatrzyj ślady". Wyśmienita, lepsza nawet niż w "Historii małżeńskiej", jest także Scarlett Johansson w roli głęboko empatycznej matki bohatera. Ostatecznie to nie żałosny i tchórzliwy Hitler, lecz te dwie wspaniałe kobiety uczą Jojo odwagi i człowieczeństwa.
"Jojo Rabbit", Nowa Zelandia / Czechy / USA 2019, reż. Taika Waititi, dystrybucja: Imperial Cinepix