„Bumblebee” zaczyna się z hukiem: od walki Autobotów (widzom, dla których to pierwsze spotkanie z „Transformersami”, podpowiadam: to ci dobrzy) i Deceptikonów na planecie Cybertron. Autoboty ponoszą klęskę, więc ich lider, Optimus Prime, wysyła swojego zaufanego wojownika B-127 na Ziemię, by przygotował tymczasową bazę operacyjną. Misja kończy się niepowodzeniem: B-127, okaleczony przez ścigającego go Deceptikona, traci częściowo pamięć i chroni się na złomowisku, przybierając formę żółtego volkswagena garbusa. Tam odnajduje go Charlie, zbuntowana nastolatka, która mimo upływu czasu nie potrafi pogodzić się ze śmiercią ojca. Przypadkowo uaktywnia B-127 – który od tej pory będzie nosić imię Bumblebee – i zaprzyjaźnia się z nim. A potem, zgodnie z logiką hollywoodzkiego widowiska, pomaga mu wypełnić powierzone przez Optimusa Prime’a zadanie.
W poprzednich filmach serii reżyser Michael Bay stawiał przede wszystkim na widowisko. Na spektakularne pojedynki wielkich robotów, obudowane pokrętną (i dla widza przeciętnie zainteresowanego historią Autobotów i Deceptikonów – kompletnie zbędną) mitologią. „Bumblebee” ogranicza te atrakcje do niezbędnego minimum: oczywiście nie brakuje tu akcji, dzieje się sporo i głośno, ale Travis Knight (twórca nominowanej do Oscara nominacji „Kubo i dwie struny”) na pierwszy plan wysuwa emocje. I to emocje zarówno Charlie, jak i Bumblebee. Żółty Autobot zawsze był najbardziej „ludzki” ze swoich pobratymców, ale tym razem udało się w pełni to wykorzystać. Kumpelska relacja dwójki kompletnie różnych bohaterów jest tutaj źródłem autentycznych wzruszeń – wreszcie w „Transformersach” pojawili się bohaterowie, których łatwo polubić i którym chce się kibicować.
„Bumblebee” umiejętnie wykorzystuje też niesłabnącą nostalgię za popkulturą lat 80. Po wszystkich produkcjach w stylu „Super 8”, „To” czy „Stranger Things” (premierę trzeciego sezonu zapowiedziano właśnie na lipiec) wciąż jest miejsce na odświeżanie dawnych emocji i wrażeń. Jednak ów powrót do przeszłości nie polega wyłącznie na eksploatowaniu gadżetów z tamtych lat, choć bohaterowie oglądają w telewizji „Alfa” oraz słuchają The Smiths i A-ha (świetny soundtrack to jeszcze jedna zaleta filmu). Ale przede wszystkim fabularna konstrukcja przywodzi na myśl młodzieżowe kino sprzed trzydziestu lat: wszak to opowieść o dojrzewaniu, relacjach rodzinnych, buncie przeciwko mieszczańskiej stagnacji. Opowiedziana z werwą, humorem i wrażliwością, jednocześnie staroświecka i nowoczesna (wielki plus za kapitalnie wymyśloną bohaterkę i przy okazji za rolę Hailee Steinfeld). Wielu widzów uzna ją zapewne za najlepszą część sagi „Transformers” – jeśli tylko wystarczyło im cierpliwości, by do niej doczekać. Pięć dotychczasowych filmów dało wystarczająco wiele powodów do zwątpienia w Autoboty. Ale warto dać im jeszcze jedną szansę.
„Bumblebee”, USA 2018, reż. Travis Knight, dystrybucja: UIP