Można przerzucać się nazwiskami i tytułami – od Alfreda Hitchcocka po Thomasa Pynchona, od „Buntownika bez powodu” do piosenek Nirvany – ale jedną z największych przyjemności płynących z seansu jest właśnie wynajdywanie tych aluzji i nawiązań.
Na pierwszy rzut oka to czarny kryminał. Stylowo nakręcony, ze wszystkimi niezbędnymi elementami gatunkowymi i świetną muzyką autorstwa Disasterpeace (będącą hołdem dla nieśmiertelnych kompozycji Bernarda Herrmanna). Ale to film noir przefiltrowany przez współczesny pop. Nic tu nie jest do końca serio, w zasadzie nie wiadomo, co wydarzyło się naprawdę, co nie, a jeśli oczekujecie logiki wydarzeń i jasnego rozwiązania tajemnicy, to, cóż, przygotujcie się na niespodziankę. To zarazem film znakomity – przewrotny, zaskakujący, inteligentnie grający z przyzwyczajeniami widzów – jak i mocno hermetyczny, bo w trudno odnaleźć się w jego świecie bez choćby pobieżnej orientacji w kulturze popularnej.
Sam, główny bohater „Tajemnic…”, rewelacyjnie zagrany przez Andrew Garfielda, to bumelant, żyjący z dnia na dzień. Jeśli tylko nie unika właściciela mieszkania, któremu zalega z czynszem, spędza czas na oglądaniu filmów i podglądaniu sąsiadek. Gdy jedna z nich znika – akurat ta, w której właśnie się zadurzył – postanawia ją odnaleźć. Domorosły detektyw wchodzi więc do świata celebrytów, niekończących się imprez i zblazowanych milionerów. Sam wierzy przy tym, że globalna popkultura jest odgórnie sterowana przez grupę wybrańców, zaś dokładnie analizując popularne dzieła można odnaleźć zawarte w nich przesłanie. Pomyślcie o popularnej przed laty teorii, że na puszczonych od tyłu rockowych płytach słychać satanistyczne zaklęcia. No to Sam w taki mniej więcej sposób postrzega całą masową kulturę (i tak, oczywiście słucha także płyt od tyłu). A kto szuka spisków, ten znajdzie.
Dalej streszczać nie ma potrzeby, nie tylko ze względu na ewentualne spojlery, lecz przede wszystkim dlatego, że fabuła „Tajemnic Silver Lake” rządzi się raczej logiką snu: czasem przyjemnego, czasem koszmarnego, zawsze prowadzącego do nieoczekiwanych zwrotów akcji i rozwiązań. Mitchell zadaje wiele pytań, ale nawet nie udaje, że próbuje na wszystkie z nich odpowiedzieć. Nadaje raczej swojemu filmowi charakter wielopoziomowej zagadki, której rozwiązanie trzeba znaleźć samemu. O ile ono w ogóle istnieje. Mitchell stawia bowiem nas, widzów, w pozycji swojego bohatera. Każe dopatrywać się w swoim filmie ukrytych znaczeń, zmusza, byśmy odszyfrowali sekretne przesłanie, złamali tajny kod. Mimowolnie zaczynamy się zastanawiać, jakie znaczenie dla fabuły mają np. filmowe afisze wiszące w pokojach i co oznacza fakt, że tonąca w jednej ze scen kobieta układa ciało tak samo, jak modelka z jego ulubionego wydania „Playboya” Sama. Zwłaszcza jeśli mamy w pamięci wcześniejsze dzieła reżysera: „Legendarne amerykańskie pidżama party”, a zwłaszcza fenomenalny horror „Coś za mną chodzi”, chcemy, żeby i „Tajemnice Silver Lake” były metaforą odbijającą lęki, pragnienia i emocje współczesności, a nie co najwyżej celną satyrą na Hollywood i świat, który zachłysnął się popkulturą.
Bo przecież może być też tak, że Mitchell tym razem pokazuje twarz utalentowanego filmowego trolla. Z pełną świadomością prowadzi swojego bohatera, a wraz z nim publiczność, na manowce. Być może a w „Tajemnicach…” skrzętnie i gęsto porozrzucane tropy nie układają się wcale w żadną znaczącą całość. Niczym Sam szukamy czegoś, co istnieje wyłącznie w naszej wyobraźni. Ale żeby to sprawdzić, potrzeba więcej niż jednego seansu. Tajemnice Silver Lake nie dają się tak łatwo złamać.