„Psy 3” – chciałoby się powiedzieć w pierwszym odruchu. Poszczególne sceny, sposób kadrowania – wreszcie obecność aktorów. Zapamiętywalny i charakterystyczny jest w filmie Cezary Pazura, który mimo że jest bardzo ważnym mafiozo, momentami przypomina zagubionego i zahukanego „Młodego”. Pazura z jednej strony kłania się wszystkim tym, którzy pamiętają go z tego, co u Pasikowskiego było najlepsze – z drugiej: można odnieść wrażenie, że konsekwentnie poszukuje dla siebie nowego miejsca w kinie, nie wstydząc się, a wręcz robiąc atut ze swej metryki.
W scenie za kratkami (znów!) pojawia się Sławomir „wyrwałem chwasta” Sulej, a sceny narad policyjnych przypominają ujęcia z pamiętnej serii. Brakuje tylko, by ktoś przedstawił się, mówiąc „Nazywam się major Bień i mam stopień majora”. Dodatkowo policjanci są zawzięci i honorowi, choć wiedzą, jak można dorobić na boku. Piją dużo, za to często i – rzecz jasna – bez problemu w piękny sposób posługują się najbardziej wulgarną polszczyzną.
Na tym jednak skojarzenia się kończą. Marcin „Despero” Dorociński gra według stworzonego przez siebie (?) barwnego, złożonego, ale jednak schematu postaci. Reżyser „Ostatniego psa” wiedział, że widzowie przyzwyczaili się do jego zachowań i sposobu mówienia. Z drugiej strony – jakiekolwiek próby zmiany, wymuszenia, by Dorociński jako „Despero” zachowywał się inaczej, byłyby nonsensem. Dla równowagi potrzebne były kontrapunkty. Bardzo ważną, jedną z lepszych w ostatnich latach, rolę zagrał Krzysztof Stroiński, powracający jako aspirant Mirosław Saniewski. Czyli „Metyl”. On ma w fabule najwięcej do pokazania i powiedzenia, mimo powrotu słynnego „Quantico”.
Aktorsko show kradnie jednak Doda, będąca zaskoczeniem i odkryciem filmu. Pomijając pierwsze sceny (poznanie z Cezarym Pazurą), nie jest rozchichotaną blondzią ze sposobem mówienia wskazującym na poważne ADHD. Dorota Rabczewska gra spokojnie, wprowadza w kilka scen sporo potrzebnego oddechu. Jej kreacji nie można postrzegać przez pryzmat „dobrze jak na piosenkarkę”. Doda w wywiadzie mówi nam, że wielka to zasługa Władysława Pasikowskiego, który – jak zwykle z resztą – doskonale wiedział, czego chce od aktorów na planie i bez względu na to, czy prowadził Dodę, Pazurę, czy Dorocińskiego, sceny miał przygotowane z pedantyczną precyzją. Nie da się jednak ukryć, że próby wprowadzania „nie-aktorów” do filmu kończyły się u reżysera różnie, by przypomnieć deklamującą z temperamentem syntezatora mowy Iwona Agnieszkę Jaskółkę. Aby Doda nie była Dodą, a filmową Mirą, trzeba było okiełznać jej temperament, zmusić do myślenia kategoriami kobiety mafii. I to udało się świetnie.
Oczywiście lepiej się kradnie show, kiedy scenariusz zachwyca. W pierwszej części filmu i Doda, i pozostali aktorzy prowadzeni są przez krainę, w której Pasikowski czuje się doskonale. Mafia, strzelaniny, ustawki, policjanci, wódka, czasem wulgarne nawiązanie do seksu, krótki dystans pomiędzy ulicą a tzw. elitami – to jest pokazane niemal doskonale. Gorzej jest, gdy mafia bierze się za przestępstwa bankowe. Nawiązanie do afery Amber Gold jest bardzo czytelne. Można odnieść jednak wrażenie, że Pasikowski pozazdrościł Vedze umiejętności łączenia fikcji z rzeczywistością. I w tym pojedynku przegrał – to, co u Vegi jest być może wulgarne, ale jednak naturalne, u Pasikowskiego w drugiej części filmu wychodzi słabo – pełne autentyczności dialogi tu stają się momentami sztuczne i nudne. Ale to jedyny zarzut wobec filmu. Nawet pamiętając o scenach w banku, „Pitbull. Ostatni pies” można postawić wśród klasyki polskiego filmu sensacyjnego. A to, że Pasikowski wygrał z Vegą na innym froncie – bo zrobił z Dody najlepszą z kobiet mafii, jakie widzieliśmy ostatnio na ekranie, jest rzeczą bezdyskusyjną.
Finał znów przywodzi nam wspomnienia z „Psami”. Bez spoilerów – będziecie mieli skojarzenia z tym, co wiedzieliście w ich pierwszej części. Zamiłowanie Pasikowskiego do kręcenia w opuszczonych budynkach to jedno – ale odpowiednie ich sfilmowanie to drugie, za co słowa pochwały dla Macieja Lisieckiego.
Jak zwykle u Pasikowskiego mamy też dozę poczucia humoru i dialogi, które przejdą do historii. Tu królami epizodów i zdań, które będziemy powtarzać, są: Katarzyna Nosowska (aż szkoda, że nie pojawiła się, bo nie mogła, w jednej scenie z Dodą) oraz zachwycający Zbigniew Zamachowski, na którego kino nie ma (nie chce mieć?) ostatnio pomysłu, a który potrafi zagrać wszystko. Tak jak tu.
Nie należę do ludzi, którzy będą krytykować Patryka Vegę tylko dlatego, że jest Patrykiem Vegą. Jego „Kobiety mafii”, czy pierwszy z filmowych „Pitbulli” zasługują na więcej niż na pełne uwagi spojrzenie. Nie ulega jednak wątpliwości, że po „Niebezpiecznych kobietach” seria zmierzała na mieliznę i zmiany były potrzebne. Nie mam pojęcia, kto, kiedy i czy w ogóle zrobi następnego „Pitbulla”. Wiem, że Pasikowski – z korzyścią dla wszystkich, nawet dla Patryka Vegi – przejął serię w niemal najlepszy z możliwych sposobów.
"Pitbull. Ostatni pies"; reżyseria: Władysław Pasikowski; w kinach od 15 marca 2018 roku; ocena 7/10