Aby wzmocnić smutny ton opowieści, reżyser osadza jej akcję w zwodniczo atrakcyjnej scenerii Coney Island lat pięćdziesiątych. Położony w granicach Brooklynu półwysep słynie z rozległych plaż i parków rozrywki, których uroki opiewano swego czasu w jazzowych szlagierach i piosenkach Lou Reeda. Allen – podobnie jak uczynił to z Disneylandem Sean Baker w niedawnym „The Florida Project” – obnaża iluzoryczny charakter tej idylli. Zamiast skupiać się na gwarze i śmiechach, reżyser nasłuchuje odgłosów awantur rozlegających się w domu położonym w pobliżu jednego z lunaparków. Wszystkich jego mieszkańców łączy chęć ucieczki od codzienności i naiwna tęsknota za lepszym życiem czającym się rzekomo tuż za rogiem.

Reklama

Emanująca z ekranu atmosfera goryczy i melancholii wzbudza skojarzenia z dramatami uwielbianego przez Allena Czechowa. Uwaga przywiązywana przez reżysera do aury – cała historia rozgrywa się w czasie jednego, wyjątkowo kapryśnego lata - i skłonność do stawiania bohaterów przed skomplikowanymi wyborami moralnymi, zbliża z kolei „Na karuzeli…” do obyczajowych dramatów Erica Rohmera. Najnowszy film twórcy „Manhattanu” ma również w sobie coś specyficznie amerykańskiego. Przepełniające fabułę przekonanie o nieprzystawalności marzeń do rzeczywistości wydaje się ściśle powiązane z popularną obecnie narracją o rzeczywistości Stanów Zjednoczonych lat 50. Rzadko dotychczas portretowana przez Allena dekada, zapisała się w pamięci Amerykanów jako czas dobrobytu, na którym cieniem kładły się jednak podziały klasowe, nietolerancja i patriarchalna opresyjność.

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Widoczne w „Na karuzeli…” krytyczne spojrzenie na minioną epokę uwiarygadnia dodatkowo ekranowa obecność Kate Winslet. Słynna aktorka raz już – w „Drodze do szczęścia Sama Mendesa - przekonująco wcieliła się w ofiarę obyczajowej hipokryzji powojennej Ameryki. U Allena hollywoodzka gwiazda popisowo gra niespełnioną aktorkę, która traktuje swój niewielki dom jak scenę i na każdą sytuację reaguje z melodramatyczną przesadą. Postać Ginny nie jest pod tym względem wyjątkiem – również inni bohaterowie „Na karuzeli…” wierzą, że właśnie świat sztuki przyniesie im upragniony życiowy sukces. Allen – autor słynnego aforyzmu „Nie chcę osiągnąć nieśmiertelności przez moje dzieła, chcę ją osiągnąć, nie umierając” – nie ma jednak wątpliwości, że to wyłącznie płonne nadzieje.

Niezbyt poważny stosunek do własnej twórczości, który kiedyś mógł uchodzić za kokieterię, dziś wydaje się paradoksalnie największym ratunkiem dla Allena. Inaczej niż wielu mistrzów silących się u schyłku twórczości na tworzenie arcydzieł i ponoszących spektakularne porażki, reżyser nie próbuje ścigać się z samym sobą i kręcić kolejnego „Annie Hall”. Amerykański twórca zapewne ma świadomość, że jego wizja przeszłości nie jest szczególnie odkrywcza, a egzystencjalne refleksje nie mają już w sobie dawnej głębi. Na szczęście – jak pokazuje przykład „Na karuzeli…” - Allen nawet w słabszej formie niż przed laty wciąż potrafi prowokować u widzów autentyczne emocje.

"Na karuzeli życia"; reżyseria Woody Allen; dystrybucja: Kino Świat