Po seansie „Ligi Sprawiedliwości” jednego jestem pewien – w budowaniu filmowego uniwersum DC Comics nigdy nie dorówna Marvelowi. Nie chodzi rzecz jasna o liczbę tytułów, ale o spójność wizji, konsekwencję, umiejętność korzystania z materiałów źródłowych oraz wyważenia proporcji emocji, humoru i powagi. Ale w porównaniu z „Batman v Superman” oraz „Legionem samobójców” widać zdecydowaną poprawę. Do mrocznego świata świata DC Extended Universe wpadło więc trochę światła i sporo humoru – nawet jeśli opartego przede wszystkim na jednym pomyśle, czyli nieustannym zdziwieniu Flasha superbohaterską robotą. Nie wiem, jaki wpływ miał zatrudniony do realizacji dokrętek Joss Whedon (Zack Snyder musiał wycofać się z produkcji z powodu rodzinnej tragedii), ale wyobrażam sobie, że całkiem spory. Po dwóch częściach Marvelowskich „Avengersów” Whedon po prostu wie, jak nakręcić film o grupie superbohaterów.
DCEU powoli łapie więc oddech, choć to wciąż rozrywka, której bardzo wiele można zarzucić. „Liga sprawiedliwości” sprawia wrażenie, jakby była zmontowana z dwóch różnych, niemożliwych do pogodzenia ze sobą filmów. Pierwszy to typowy Snyder: mroczny, ciężki, efekciarski, przeładowany patosem i ujęciami w nieznośnie zwolnionym tempie (i tylko część z nich ma fabularne uzasadnienie). Drugi to kino z dystansem do opowiadanej historii, dowcipem, ciekawie budowanymi relacjami między bohaterami (świetnie, swoją drogą, obsadzonymi) i paroma ukłonami w stronę fanów (słuchajcie uważnie ścieżki dźwiękowej, a wyłapiecie motywy z klasycznych wersji „Supermana” i „Batmana”). Tego drugiego filmu jest w „Lidze...” niestety mniej, lecz jeśli kolejne produkcje DC będą zmierzać w tym kierunku, to widzowie tylko na tym skorzystają. Zresztą tegoroczna „Wonder Woman” – od razu zaznaczę, że od „Ligi Sprawiedliwości” bardziej udana – udowodniła potencjał serii.
Z tego pęknięcia wynikają też fabularne niekonsekwencje – czołówka filmu, zrealizowana również w snyderowskim stylu i przypominająca nieco czołówkę „Strażników” – daje nadzieję na jakieś społeczne tło całej opowieści. W rytm leniwego coveru „Everybody Knows” Leonarda Cohena oglądamy m.in. skinheadów atakujących sklep prowadzony przez muzułmanów oraz żebraka siedzącego na ulicy z kartką głoszącą „Starałem się”. Mocne, zapadające w pamięć sceny – szkoda, że później scenariusz już do nich nie wraca. Znów nieuniknione wydaje się porównanie z filmami Marvela: te bowiem nie unikają politycznych i społecznych komentarzy (jak w „Kapitanie Ameryce” czy „Spider-Manie”, o serialach produkowanych przez Netflix nie wspominając). „Liga Sprawiedliwości” ten obiecujący wstęp natychmiast porzuca, całą uwagę kierując na bijatykę na kosmicznym poziomie.
Najpoważniejszym problemem filmu Snydera jest bowiem brak wciągającej fabuły. Batman montuje ekipę superherosów, dołączają do niego Wonder Woman oraz nowi bohaterowie: Flash, Aquaman i Cyborg (a w odpowiednim momencie wskrzeszony zostaje Superman). Wspólnie mają stanąć do walki ze Steppenwolfem, potężną istotą, która przybywa na Ziemię... No właśnie, choć w zasadzie wiadomo, po co przybywa, to przeciętnemu widzowi, niezwiązanemu emocjonalnie z komiksami DC, cel i plan Steppenwolfa są obojętne. To po prostu kolejny pozbawiony charyzmy filmowy złoczyńca, który na końcu musi dostać od superbohaterów łomot w zaskakująco mało emocjonującym i przeładowanym efektami specjalnymi finale.
No i „Liga Sprawiedliwości” ma szansę na zwycięstwo w konkursie na najbardziej żałosny dialog roku: to ten, w którym Lois Lane w romantycznej scenerii mówi do Supermana – który, zauważmy, dopiero co zmartwychwstał – „Dobrze pachniesz”. Choć właściwie dla kogoś przed chwilą wykopanego z trumny ten komplement może mieć szczególne znaczenie.
„Liga Sprawiedliwości”, USA 2017, reżyseria: Zack Snyder, dystrybucja: Warner, czas: 121 minut