Na początku XIX wieku Nantucket było wielorybniczą stolicą świata. Wypływające z północnoamerykańskiego portu statki walnie przyczyniły się do przetrzebienia stad wielorybów na Atlantyku, w poszukiwaniu ofiar musiały więc zapuszczać się aż na Pacyfik. Jeden ze statków wielorybniczych "Essex" 20 listopada 1820 roku – po trwającej blisko półtora roku podróży – został staranowany przez olbrzymiego kaszalota, jak pisze Nathaniel Philbrick w świetnej książce "W samym sercu morza" (polskie wydanie ukazało się nakładem HarperCollins): – Tak daleko od lądu, jak tylko było to możliwe na kuli ziemskiej.
Tragedia "Essexa" zainspirowała Hermana Melville'a do napisania "Moby Dicka", o czym film Rona Howarda natrętnie wręcz przypomina: cała opowieść jest bowiem relacją po wielu latach składaną amerykańskiemu pisarzowi przez jednego z ocalałych. I choć to rzeczywiście zapiski chłopca okrętowego Thomasa Nickersona pozwoliły na wierne odtworzenie przebiegu dramatu, ta narracyjna rama wydaje się kompletnie zbędna. Służy jedynie uświadamianiu widzów: tak, to prawie ta sama historia opisana przez Melville'a w książce, której i tak nie czytaliście. Prawie, bowiem tam, gdzie "Moby Dick" się kończy, zaczyna się kolejny akt prawdziwego dramatu marynarzy z "Essexa". Staranowany przez kaszalota statek tonie, wielorybnicy ściśnięci w trzech małych łodziach próbują ocalić życie i dopłynąć do odległego o setki mil morskich lądu, a ich odyseja zmienia się w opowieść o woli przetrwania, determinacji i granicach człowieczeństwa.
Wspomniana książki Philbricka odtwarza tę wstrząsającą historię w najdrobniejszych szczegółach, ale cała prawda okazała się jednak zbyt drastyczna dla scenariusza hollywoodzkiego hitu. Niektóre jej fragmenty zostały wyraźnie złagodzone, zaś na pierwszy plan Ron Howard wysunął sztampowy konflikt niedoświadczonego kapitana Pollarda i pierwszego oficera Owena Chase'a, jakby los "Essexa" był niewystarczająco dramatyczny i potrzebował jeszcze zderzenia buty bogatego nuworysza i niespełnionych ambicji doświadczonego marynarza.
Całe szczęście Ron Howard wie, jak inscenizować sprawne widowiska, udowodnił to choćby w "Apollo 13" czy niedawnym znakomitym "Wyścigu". Choć "W samym sercu morza" składa się w gruncie rzeczy z powtarzanych od lat klisz kina przygodowego i katastroficznego (z małą domieszką atmosfery niczym z horroru), wciąż jest pierwszorzędnie zrealizowanym, wciągającym spektaklem, z nieodłączną chyba w tego rodzaju filmie dawką patosu, lecz także z umiejętnie dawkowanym napięciem i ostrzeżeniem – powtarzanym w kinie katastroficznym niczym refren – że poniewierana natura znajdzie sposób, żeby zemścić się na człowieku.
W SAMYM SERCU MORZA | USA 2015 | reżyseria: Ron Howard | dystrybucja: Warner Bros | czas: 122 min