"Stare grzechy mają długie cienie" to opowieść o dwóch detektywach, którzy zostają przydzieleni do sprawy zniknięcia dwóch młodych dziewczyn. Szybko okazuje się, że przypadek nastolatek nie jest odosobniony, a za tragedią w wiosce kryją się mroczne tajemnice. Trochę szkoda, że nie jest to film amerykański lecz hiszpański, bo zasługuje na rozgłos i uznanie. Niemniej, gdyby powstał w Fabryce Snów istnieje ryzyko, że nie były tak dobry. Tak subtelny, niedopowiedziany, skupiony na historii.
"Stare grzechy..." scenariuszowo nie są czymś nadzwyczajnym. Zbrodnia, niewielka społeczność, sekrety, największe ludzkie słabości i podłości. Alberto Rodríguez znakomicie jednak prowadzi widza przez tę opowieść. Umiejętnie dawkuje informacje, wie, gdzie postawić akcenty, nie szarżuje emocjami, nie traci czasu na łopatologiczne tłumaczenia, nie rzuca okruchów wielkości kromki chleba. Pozwala zaangażować się, samemu wyciągnąć wnioski.
Pięknie też osadza narrację w historycznym kontekście (lata 80., postfrankistowska Hiszpania), a wątek kryminalny z dużym wyczuciem wzbogaca o aspekt psychologiczny, zestawiając chociażby dwóch policjantów. Jeden młodszy, naiwny, pełen ideałów, wierzący w reguły i zasady, drugi po przejściach, z niekrystaliczną przeszłością, wierzący, że cel uświęca środki. Początkowo zupełne przeciwieństwa, ale im dalej, im głębiej, coraz mniej się różnią. Hiszpański obraz przypomina pierwszy sezon "Detektywa" i to chyba dlań najlepsza rekomendacja.