Temat to samograj: połączenie miejskiej legendy z faktami, w których jest coś niepokojącego. Duński filmowiec Jeppe Ronde postanowił zgłębić historię pewnego walijskiego miasteczka, w którym władze zaczęły notować wyjątkowo wysoką liczbę samobójstw – przede wszystkim wśród młodych ludzi. Po wpisaniu do Google'a hasła "Bridgend suicides" / "Samobójstwa w Bridgend", można znaleźć sporą dawkę grozy z życia wziętej. Wiele z tej atmosfery udało się przenieść na ekran.
Do tytułowej miejscowości sprowadza się policjant z nastoletnią córką (Hannah Murray). Coś niedobrego się tu dzieje. Dookoła roztacza się mgła. Jest szaro, nieprzyjemnie. I lokalne dzieciaki dziwnie się bawią – spotykają się gdzieś w lesie, wskakują do lodowatej wody, by unosić się na jej powierzchni, jakby przeistaczając ciała zmarłych. Przyjaciele i koledzy wspominają i celebrują śmierć kolejnych osób. Ten łańcuch zdaje się nie mieć końca.
Jeppe Ronde doskonale buduje klimat i ma utalentowanych aktorów (także naturszczyków), którzy za nim podążają i uwiarygadniają przedstawioną sytuację. W głowie kołaczą się myśli o lasach wokół Twin Peaks, sprawy z Archiwum X. Budzą się też skojarzenia z "Salą samobójców". Filmowiec nie zajmuje się prawdziwymi przypadkami – chociaż przygotowując się do pracy nad "Tajemnicami Bridgend" przeprowadził wiele rozmów z osobami ze sprawą zaznajomionymi. Tworzy natomiast portret młodych ludzi stojących na granicy życia i śmierci, i coraz bardziej skłaniających się do tej drugiej "opcji".
I znakomicie się to sprawdza do czasu, aż tych sekretów robi się za dużo i stają się one nazbyt poetyckie. W pewnym momencie w filmie zaczyna brakować fabuły -– wypierają ją metafory i symbole, mistycyzm, które psują ogólne wrażenie. Ten niepokój trwa trochę za krótko. Choć... może historia, sama w sobie, jest zbyt straszna, by wejść w nią jeszcze głębiej?