Momentami film Zhanga Yimou przypomina pełen przemocy balet rodem z "Hero", w którym miecze zostały po prostu zastąpione przez karabiny. Wystylizowane do granic kiczu sceny batalistyczne pierwotnie oszałamiają, lecz po chwili zaczynają wzbudzać poważne wątpliwości. Strategia oswajania traum z przeszłości za sprawą chwytów rodem z kina rozrywkowego prowadzi w ślepą uliczkę. Czy możemy wyobrazić sobie, by w następnej kolejności Yimou zaproponował nam musical o masakrze na placu Tian'anmen lub komedię romantyczną o Mao Zedongu?
W swym najnowszym filmie twórca "Cesarzowej" powiela wszystkie możliwe schematy towarzyszące monumentalnym widowiskom historycznym. Osią swojej fabuły Yimou czyni wątle uargumentowaną duchową przemianę głównego bohatera. Amerykański przedsiębiorca pogrzebowy John Miller (Christian Bale) miał pecha znaleźć się w Nankinie w momencie, gdy miasto zostało brutalnie zaatakowane przez Japończyków. Początkowo mężczyzna traktuje nową sytuację jako idealny sposób na zarobienie pieniędzy. Z biegiem czasu tragedia mieszkańców Nankinu przestaje jednak być dla niego obojętna. Dawny hulaka zamienia modną koszulę na sutannę i w przebraniu księdza staje na czele wspólnoty uciekinierów skrywających się przed Japończykami w lokalnej katedrze. Po wejściu w nową rolę Miller z lubością prawi już tylko kolejne kazania, a uzyskane w ten sposób stężenie ekranowego patosu zaczyna przekraczać normy wyznaczone przez "Listę Schindlera".
Jedynym zaskoczeniem bijącym z filmu Yimou wydaje się wyraźny ton proamerykański. Ulubieniec chińskiego reżimu zdradza fascynację kinem hollywoodzkim, a obywatela Stanów Zjednoczonych czyni najbardziej pozytywną postacią opowieści. Podobne lizusostwo nie odniosło jednak sukcesu. Choć w Chinach "Kwiaty wojny" biły rekordy popularności, w USA poniosły zasłużoną klapę.
KWIATY WOJNY | Chiny, Hongkong 2011 | reżyseria: Zhang Yimou | dystrybucja: Monolith | czas: 156 min