"Portret o zmierzchu" oglądałem w listopadzie zeszłego roku na festiwalu w niemieckim Cottbus. Film brał udział w konkursie głównym, ja byłem członkiem jury Fipresci. Wspominam o tym wydarzeniu dlatego, że głosy jurorów podzieliły się równo po połowie. Opinie były skrajne. Część kolegów uważała, że to zdecydowanie najlepszy film festiwalu i jedyny kandydat do nagrody, pozostali uznali "Portret o zmierzchu" za najsłabszy tytuł w konkursie. Skąd takie emocje?
Być może chodzi o naiwność zachodniego Europejczyka, który wciąż łatwo daje się nabrać na numery pod tytułem: "Pokażę wam, co naprawdę się u nas, w Rosji, dzieje". Tego rodzaju "prawda" jest zwodnicza. Od czasów pieriestrojki, czyli od ponad dwudziestu lat, w kinie rosyjskim właściwie wciąż to samo. Syf, zapleśniałe pakamery, wóda lejąca się strumieniami, gwałty i bezprawie oraz rozszlochana tęsknota za Bogiem. Widziałem to wszystko już tyle razy, że od dawna zdążyłem się znieczulić na szok poznawczy, który zapamiętałem z pierwszych filmów Łungina czy Bałabanowa. Nikonowa nie ma jednak talentu wymienionych twórców, posiada natomiast cechy bez wątpienia przydatne w filmowej branży: intuicję i tupet.
Debiutantka powyciągała z archiwum kina "ruskiej czernuchy" co ciekawsze typy, a następnie przepisała je na własną historię, w której tak zwana feministyczna perspektywa niespostrzeżenie zamienia się w jadowity mizoginizm. Oficjalna wykładnia interpretacyjna wydaje się nawet politycznie poprawna. Oto obraz udręczonej Rosji (kobieta) wpadającej w sidła Rosji zwycięskiej i szowinistycznej (facet). Tyle tylko że to właśnie kobieta w filmie jest katalizatorem sowieckich strachów z przeszłości, bezwolną ofiarą systemu.
Krasawica rodem z Czechowa – ofiarnie zagrana przez utalentowaną Olgę Dykhowicznają, ma poważny problem: nie bardzo jest szczęśliwa, ponieważ w Moskwie jest zbyt brudno, mąż jest głupim nudziarzem, ludzie są nieżyczliwi i czkają piwem, a na tekturowym talerzyku w ponurym barze, pomiędzy ziemniaczkiem a mięchem, widać włosy spoconej, bezczelnej bufetowej. Poza tym dzień był ciężki, a w pończoszce poszło oczko. Kiedy zmaltretowana Marina wraca do domu piechotą przez ruskie knieje, czujemy, że coś się za tym kryje. I rzeczywiście, brutalny gwałt na kobiecie dokonany przez skorumpowanych policjantów to tylko ciąg dalszy rosyjskiej filmowej epopei, w której zło ma barwę metalicznej czerni.
To jednak dopiero pierwsze minuty filmy, a trzeba przecież czymś równie mocnym dopełnić resztę. Co robi Nikonowa? Dodaje bohaterce wykoncypowany profil seksualnej męczennicy. Marina – z wykształcenia psycholog dziecięcy – ni mniej, ni więcej, odnajduje oprawcę i wdaje się w nim w sadystyczny romans. Im ostrzej, boleśniej, dotkliwej, tym większa rozkosz. Bohaterka pogrąża się w matni autodestrukcji, sponiewieranie oznacza dla niej orgazm.
Nie jestem specjalistą w dziedzinie zachowań ofiar gwałtu, domyślam się jednak, że tego typu reakcje również się zdarzają. Film na podobny temat mógłby być wstrząsającą psychodramą. Ale Andżelinę Nikonową zgubiła brawura. Tak mocno uwierzyła w siłę mocnych, dobrze inscenizowanych scen, że zapomniała o sensie, czyli bohaterce. Marina jest jedynie liczmanem z góry przyjętej strategii narracyjnej. Oddaje piękne ciało, ale nie wiemy, co czuje, dlaczego tak się poniża. Miał być szok. Szału jednak nie ma.
PORTRET O ZMIERCHU | Rosja 2011 | reżyseria: Andżelina Nikonowa | dystrybucja: Aurora Films | czas: 105 min