Niemal w każdej scenie daje się odczuć, że akcja filmu rozgrywa się w gorszej części Niemiec, na rolniczych terenach dawnego NRD, gdzie jak za starych czasów odbywają się staże dla nastoletnich rolników. Pierwszoplanowy bohater Marko (Lukas Steltner) jest inny. Wrażliwszy od grubiańskich kolegów, małomówny, a zamiast piwa pije sok porzeczkowy. Wiadomo, że pedał. A dlaczego pedał? Ponieważ miał ciężkie dzieciństwo, mieszka bez ojca. Bla, bla, bla. Z podobnych chwytów zbudowany jest cały film. Kiedy na rolniczej farmie pojawia się kolejny wrażliwiec z lokami filuternie spadającymi na czoło, wiadomo, że z tej relacji będą "żniwa". Jednak filmowo upłynie cała wieczność, zanim Marco z Jakobem ruszą na prywatne sianokosy.

Reklama

"Żniwa" to film tak delikatny i nastrojowy, że w końcu kompletnie przestaje nas to wszystko interesować. Debiut Bejamina Cantu jest kinem szlachetnych intencji. W opowiadanej historii widać głębokie osobiste przeżycie, prywatną drogę reżysera do akceptacji. Trawestując Gombrowicza, powinno wzruszać – ale jakoś nie wzrusza. Wina leży nie tylko po stronie realizacyjnej siermięgi. Zdjęcia są rzekomo dokumentalne, ale według mnie półamatorskie. Nie wystarczy postawić kamery w sąsiedztwie krowy albo jasnych łanów, żeby serce widza zabiło mocniej. Podobnie z melodramatem. Żeby pełna niedopowiedzeń historia homoerotycznej fascynacji dwojga młodych chłopców mogła wybrzmieć, musiałaby zostać nakręcona subtelnie i z wyczuciem, nie za pośrednictwem mocno zużytych liczmanów fabularnych przypisanych portretowaniu zachowań gejów w kinie. Zamiast żniw mamy orkę na ugorze. Liczyłem na więcej.

ŻNIWA | Niemcy 2011 | reżyseria: Benjamin Cantu | dystrybucja: Tongariro Releasing | czas: 88 mi