Nastoletnia Emilia (Aleksandra Hamkało) poznaje o kilka lat starszego Maćka (Antoni Pawlicki). Rodzi się między nimi pełne pasji uczucie, oparte na porozumieniu ciał i dusz. Para jest nierozłączna – jeśli nie uprawia akurat łóżkowej gimnastyki, to wspólnie szaleje przy muzyce albo skacze na golasa do jeziora, tudzież demoluje automaty na stacji benzynowej. Dzikość serca, jak najbardziej. Jednak gdy dziewczyna dorastać zaczyna i realizuje swoje ambicje i marzenia o karierze wokalnej, związek zmienia się w studium toksycznego uzależnienia. Para szarpie się i dusi, brutalny finał jak z "Urodzonych morderców" (też o parze idealnych kochanków) daje się łatwo przeczuć.
Tym łatwiej, że nielinearna narracja już w pierwszych scenach filmu zwiastuje nam śmierć Emilii. Zabójcą jest Maciek. Jak do tego doszło? Dowiadujemy się w serii retrospekcji, gdy dociekliwy psycholog więzienny (Robert Gonera) próbuje zrekonstruować bieg zdarzeń i zrozumieć motywacje swojego podopiecznego, który od czasu aresztowania uparcie milczy. Z rozmów i wspomnień przyjaciół powoli wyłania się historia z zaskakującą – w zamierzeniu – pointą.
Miał być klimatyczny thriller o trującej miłości. Problem polega na tym, że całość jest tak niewiarygodnie pretensjonalna, dęta i sztuczna, że aż budzi śmiech. Podobnie jak koszmarne piosenki wykonywane przez Emilię (w filmie) tudzież uczestniczkę jednego z telewizyjnych talent-shows Adę Szulc (w realu). W filmie o seksualnym opętaniu sceny erotyczne są bodaj najistotniejszym elementem, budującym napięcie i relacje. Niestety, reżyserka "Big Love" nie miała na nie żadnego pomysłu. Jest albo wulgarnie, albo kiczowato jak w teledysku Varius Manx.
Big Love | Polska 2010 | reżyseria: Barbara Białowąs | dystrybucja: Monolith