Za produkcję 93. gali rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej odpowiadał znakomity reżyser Steven Soderbergh, skądinąd laureat Oscara i twórca filmu "Contagion - epidemia strachu", który w trakcie pandemii koronawirusa zyskał nowe życie.

Reklama

Świetny początek, marny koniec

I życie udało się tchnąć Soderberghowi także w samą ceremonię, zazwyczaj nudną i przewidywalną. Wrażenie robiła już sama sceneria - zamiast opatrzonych wnętrz Dolby Theatre goście spotkali się na dworcu kolejowym Union Station w Los Angeles, zasiadając przy stolikach w odległościach adekwatnych do wymogów sanitarnych. Ci, którzy nie mogli być na miejscu, nie łączyli się przez zooma - jak w przypadku wielu innych imprez z nagrodami - lecz pojawili się w oscarowych studiach w Nowym Jorku, Londynie, Paryżu czy Sydney.

Początek wypadł znakomicie i wiele obiecywał - żadnego przydługiego wstępu, montażu scen filmowych, pseudozabawnego monologu i tym podobnych "atrakcji". Po prostu, najzwyczajniej w świecie, zjawiskowa Regina King wkroczyła na scenę, po czym odczytała nazwiska nominowanych i laureatów za najlepsze scenariusze.

Od razu rzuciła się oczy zmieniona kolejność przyznawania statuetek, która unaoczniła się jeszcze bardziej przy przyznanej raptem kilka kategorii później nagrodzie za reżyserię - odebrała ją, zgodnie z przewidywaniami, Chloe Zhao za "Nomadland", jako dopiero druga kobieta w historii, a pierwsza kobieta azjatyckiego pochodzenia.

Jednak to, co mogło zadziałać jako element zaskoczenia na początku, zupełnie nie sprawdziło się później, zwłaszcza przy ogłaszaniu najważniejszej nagrody wieczoru. Otóż wyróżnienie za najlepszy film po raz pierwszy nie zostało przyznane na samym końcu - finał zostawiono na nagrody dla aktorów pierwszoplanowych. Przez chwilę wydawało się, że to dlatego, aby położyć akcent na przyznanie - jak się spodziewano - pośmiertnego Oscara dla Chadwicka Bosemana za rolę w "Ma Rainey: Matce bluesa". Zamiast tego jednak statuetkę otrzymał nominowany za kreację w "Ojcu" Anthony Hopkins, którego nawet nie było na gali. Wyświetlono więc zdjęcie aktora na telebimie i na tym zakończono.

Całe rozwiązanie totalnie odarło finał imprezy z emocji. Nie dość bowiem, że wygrał faworyzowany "Nomadland" – pewną niespodzianką była dopiero nagroda aktorska dla Frances McDormand za rolę w tym filmie - to nie wybrzmiało to odpowiednio doniośle, nie zostało należycie zaakcentowane. Ot, Oscar dla najlepszego filmu, odfajkowane, żadne tam crème de la crème, lecimy dalej. Kuriozum niedające się porównać nawet z niesławnym pomyleniem kopert w roku rywalizacji "Moonlight" i "La La Land", bo tam przynajmniej dostaliśmy spontaniczny zwrot akcji, a tu jedynie poroniony pomysł, który absolutnie się nie sprawdził i oby nie wrócił w przyszłości.

Bardzo słabo wypadło też In Memoriam, wspomnienie zmarłych ludzi kina, często najbardziej wzruszający fragment gali, tym razem zmontowane tak pospiesznie, że ledwo można było przeczytać dane nazwisko przy czarno-białym fotosie.

Reklama

Kurs dobry, ale...

Obrany raptem parę sezonów wstecz kurs równościowy Oscarów został utrzymany. Co więcej, powoli zaczyna już sprawiać wrażenie naturalnego porządku rzeczy i to, że ze statuetkami w dłoniach galę opuściło sporo kobiet czy przedstawicieli mniejszości etnicznych, nie nosiło znamion niezdrowej sensacji. Podobnie jak to, że przy okazji padło kilka rekordów, np. Mia Neal i Jamika Wilson odebrały Oscara za pracę przy "Ma Rainey" jako pierwsze czarne charakteryzatorki w historii. Swój moment triumfu miał także Tyler Perry - wyszydzany przez krytyków autor specyficznych afroamerykańskich melodramatów odebrał specjalne wyróżnienie za działalność humanitarną.

Co ciekawe, rekordowo zrobiło się również w kontekście wieku laureatów. Wybitna kostiumolożka Ann Roth otrzymała swojego drugiego Oscara w wieku 89 lat, co czyni ją jednym z dwóch najstarszych zwycięzców w historii, zaraz obok Jamesa Ivory'ego, który także jako 89-latek odbierał przed trzema laty nagrodę za scenariusz filmu "Tamte dni, tamte noce".

Z kolei 83-letni Anthony Hopkins został najstarszym laureatem Oscara za pierwszoplanową rolę w historii. A że tuż przed nim nagrody aktorskie odebrały 63-letnia McDormand i 73-letnia Yuh-Jung Youn, średnią wieku zaniżał jedynie 32-letni Daniel Kaluuya, dość absurdalnie nagrodzony za drugi plan w filmie "Judasz i Czarny Mesjasz", mimo że zagrał tamże rolę główną.

Koniec końców, odmłodzenie gali, tak metaforycznie, jak dosłownie, wypadło mocno dyskusyjnie, choć nie bez interesujących pomysłów. Kierunek zdaje się dobry, ale tempo należałoby utrzymywać do końca. Jak w kinie.