Studium człowieczeństwa

Z pozoru prosta strzelanka trzecioosobowa, dostępna wyłącznie na PlayStation, zrewolucjonizowała narrację w grach tego typu. Twórca Neil Druckmann zamiast na standardowym trzonie fabuły o epidemii zombie, skoncentrował się na detalach świata przedstawionego. A nade wszystko: na wspaniale skonstruowanych postaciach obarczonych ciężarem straty i wytrwałości. To było studium człowieczeństwa nie tylko bezprecedensowe dla medium, ale także wyrastające ponad filmowe opowieści o żywych trupach. Czy też w tym przypadku raczej "żywych grzybach", bowiem patogenem zmieniającym ludzi w zombie są tutaj zarodniki maczużnika.

Adaptacja wiernie trzyma się litery apokaliptycznego pierwowzoru, łącznie z oczywistym założeniem, że większym zagrożeniem dla bohaterów okazują się ludzie, nie zombie. Bo ludzie już tak mają, o czym wiemy przynajmniej od czasów pierwszych filmów Romero bądź też z tasiemca "The Walking Dead", wcześniejszego wielkiego hitu o zombiakach, który - co znamienne - również bazował na wybitnym przedstawicielu innego niedocenianego medium, mianowicie komiksu.

Reklama

Bezbłędny casting

Reklama

Serial "The Last of Us", jak na produkcję HBO przystało, jest pierwszorzędnie zrealizowany. Bezlitosna cisza zniszczonego świata, znakomicie odmalowanego w przytłumionych barwach scenografii, doskonale współgra z elementami dźwiękowymi. Narastające odgłosy "klikających" potworów, wyłaniających się nagle z ciemności, robią nie mniejsze wrażenie niż w grze.

Ale największe wrażenie robi bezbłędny casting. Przyznam szczerze, że o ile Pedro Pascal od początku pasował mi na Joela, o tyle przyzwyczajony do wizji bardzo dziewczęcej Ellie z gry nie potrafiłem z marszu wyobrazić sobie Belli Ramsey w tej roli. Tymczasem brytyjska aktorka za sprawą swojej zawadiackiej urody i zadziornego stylu bycia potrafi paradoksalnie jeszcze lepiej oddawać charakter swojej bohaterki niż jej cyfrowa odpowiedniczka o głosie Ashley Johnson. Wnosi także sporo humoru i energii, które idealnie kontrastują z nieprzyjazną, mrukliwą naturą Joela. Oraz tak: pod zblazowaną powierzchownością skrywa całe pokłady dziewczęcej wrażliwości.

Chilijski aktor w roli Teksańczyka wypada podobnie przekonująco. Jako samodzielna postać, jak i w interakcjach ze swoją przybraną córką. Twórcy serialu perfekcyjnie wykorzystują tu przewagę swojego medium: najlepsze piksele nigdy nie oddadzą emocji rysujących się na ludzkich twarzach.

Serial a gra

Zarazem serial nie ma, rzecz jasna, szans na oddanie immersyjnego charakteru gry. Świat oryginalnego "The Last of Us" - zaświadczam - pochłania bez reszty. Inaczej świadkuje się wydarzeniom, inaczej aktywnie w nich uczestniczy - to oczywiste. Ale i tu jest pewne zastrzeżenie. Otóż kiedy w grze zostaniemy "zabici", możemy do skutku powtarzać daną sekwencję. I za każdym razem tak likwidacja wroga, jak nasza własna "śmierć" staje się coraz bardziej mechaniczna, mniej emocjonalna. W serialu postaci giną raz - i kropka; więc w tym kontekście zdecydowanie punkt dla HBO.

Kluczowe pytanie: czy trzeba znać grę, by docenić serial? Nie, telewizyjne "The Last of Us" świetnie się broni jako osobny byt. Niemniej znajomość gry pomaga o tyle, że niektóre fragmenty, a nawet całe odcinki wydające się przeciętnemu widzowi zbędne lub nieużyteczne fabularnie, dla gracza wprost przeciwnie: dopełniają i dopracowują niektóre motywy.

Najbardziej dobitnym przykładem jest tu wątek Billa i Franka. Najczęstsze zarzuty wobec przedstawienia go w serialu - wyjąwszy aspekt homofobii, tu szkoda marnować czasu - dotyczyły tego, że epizod nie popycha akcji do przodu. Owszem, z tym że "The Last of Us" jest nie tyle o podróży z punktu A do punktu B, ile - jako się rzekło - o człowieczeństwie. I w tym aspekcie wątek sprawdza się jak najbardziej nawet bez znajomości gry. Co więcej, już w grze był on poruszający, kiedy to podróżowaliśmy przez jakiś czas wraz z Billem, by na końcu odkryć zwłoki zlinczowanego Franka. Serial opowiada o ich miłości, poświęcając na to cały trzeci odcinek, "Long, Long Time", który bierze tytuł od odkrytej na nowo, smutnej ballady Lindy Ronstadt, kwitującej tę love story. Dla gracza jest to wspaniałe uczucie.

Analogicznie przedstawiony świat rozszerza odcinek drugi, badający pochodzenie zmutowanego maczużnika i zabierający nas tym samym poza USA, czego nie było w grze. Z kolei siódmy odcinek, "Left Behind", w całości adaptuje dodatek do gry o tej samej nazwie, eksplorujący relację między Ellie a jej przyjaciółką Riley (Storm Reid). Natomiast w odcinku szóstym okazuje się, że żona Tommy'ego, Maria (Rutina Wesley), jest w ciąży - w pierwowzorze nie była. To wszystko podbija emocjonalną stawkę.

Słowem, "The Last of Us" od HBO pozostaje na etapie pierwszego sezonu fantastycznym kawałkiem telewizji, aczkolwiek na pewno warto skorzystać z każdej możliwej okazji do zapoznania się z grą. Osobiście nie posiadam PlayStation, jednakże przyjaciel pożyczył mi konsolę, dzięki czemu mogłem oddać się emocjom nieporównywalnym z żadną inną grą w dorosłym życiu. Koleżeńskie wsparcie skądinąd bardzo w duchu serialu, polecam każdemu.

Gdzie zobaczyć: HBO Max