Aktorstwo to za mało? Gwiazdy kina po drugiej stronie kamery [ZDJĘCIA]
1 Nuda, chęć przełamania rutyny, sprawdzenie się, adrenalina, prestiż, a może próba zapisania się w historii X Muzy? Przyczyn tego, że aktorki i aktorzy na pewnym etapie swojej kariery chętnie stają za kamerą, pewnie jest wiele, gdyż nie da się ukryć, że jest coś magicznego i przyciągającego w reżyserskim fotelu. Może artystyczna nieśmiertelność, w końcu częściej mówi się o Hitchcocku, Fellinim, Bergmanie czy Kubricku niż znakomitych aktorach bądź wybitnych kreacjach z ich filmów. A może to czysty pragmatyzm i chęć wzięcia pełnej odpowiedzialności za film, w końcu niejeden znakomity aktor ma w pamięci trudną współpracę z reżyserem, a w zawodowym CV rolę, której się wstydzi i najchętniej wymazałby z życiorysu.
YouTube
2 To, co dla jednych, z różnych względów (najczęściej artystycznych), stanowi jednorazowy epizod, dla innych staje się nową profesją i sposobem na życie. By nie grzebać zbytnio w zamierzchłej historii, wystarczy spojrzeć na Clinta Eastwooda, Mela Gibsona, Kevina Costnera czy George'a Clooneya, którzy przeszli drogę od rasowych aktorów do reżyserów pełną gębą. Obserwując ich płynny przeskok za kamerę, w kolejce czeka już kolejny zaciąg. Ciekawy jest przypadek Bena Afflecka, który po raz pierwszy na reżyserskim stołku usiadł w 2007 roku, realizując film "Gdzie jesteś, Amando". Aktor to raczej przeciętny, by nie powiedzieć eufemistycznie "drewniany", ale już reżyser piekielnie zdolny. Dał temu wyraz w swoim debiucie, trzymającym w napięciu kryminale według prozy Dennisa Lehane'a.
Media / Photos Claire Folger
3 Prawdziwym popisem Afflecka była jednak oparta na faktach "Operacja Argo", łącząca brawurową akcję z inteligentnym poczuciem humoru. Co ciekawe, stał on nie tylko za kamerą, ale i przed nią, dając podstawy żartobliwej tezie, że Ben Affleck gra dobrze tylko w filmach... Bena Afflecka. Obsadzenie się w głównej roli, zwłaszcza w reżyserskim debiucie, to przyznać trzeba dość karkołomne i ryzykowne przedsięwzięcie, aczkolwiek nie należy ono do rzadkości.
Media / Courtesy Warner Bros. Entertainm
4 Tę samą drogę wybrał Johnny Depp w nieudanym "Odważnym" z 1997 roku czy Tommy Lee Jones w dla odmiany znakomitych "Trzech pogrzebach Melquiadesa Estrady" (2005). Jeszcze dalej w swoim reżyserskim debiucie, który miał premierę na niedawno zakończonym festiwalu w Cannes, poszła Natalie Portman. W filmie "A Tale of Love and Darkness" (z pięknymi zdjęciami Sławomira Idziaka) nie tylko stanęła za kamerą i zagrała główną rolę, ale też napisała scenariusz na podstawie wymagającego, autobiograficznego tekstu izraelskiego pisarza Amosa Oza.
Media
5 Reżyserskie początki znanych aktorów zawsze wzbudzają pewne podejrzenia, bo na zebrane na kolejnych planach doświadczenia patrzeć można w dwójnasób. Z jednej strony to rodzaj szkoły filmowej i przyspieszony praktyczny kurs niełatwego przecież rzemiosła, z drugiej niebezpieczeństwo obrania drogi na skróty. Zagadnięty kiedyś o to Clint Eastwood przekonywał: "Lubię reżyserować w taki sposób, w jaki ja kiedyś byłem reżyserowany". Problem pojawia się w chwili, kiedy te słowa zbyt mocno ktoś weźmie do siebie, bo granica pomiędzy twórczą inspiracją a bezmyślną kopią wydaje się wyjątkowo cienka.
Warner Bros / Courtesy of Warner Bros. Picture
6 W tę pułapkę poniekąd wpadł Gosling, którego "Lost River" do złudzenia przypomina styl duńskiego reżysera Nicolasa Windinga Refna. Obaj panowie spotkali się na planie dwukrotnie, przed czterema laty w znakomitym "Drive" oraz dwa lata później w dużo słabszym "Tylko Bóg wybacza". Pech chciał, że debiutowi popularnego aktora znacznie bliżej do tego drugiego.
Media
7
Media
8 Trochę z Petera Weira, a trochę z Ridleya Scotta ma debiut Russella Crowe'a "Źródło nadziei". Film, w którym nowozelandzki aktor wraca do Gallipoli (o krwawej bitwie pod Gallipoli znakomicie opowiedział przed laty Weir), został raczej chłodno przyjęty przez krytykę. Wyjątkowo słaby wynik frekwencyjny, film zarobił bowiem ledwie 1/6 budżetu, sprawił, że o dalszych reżyserskich planach Crowe'a chwilowo nic się nie mówi.
Monolith Films / MarkRogers
9 Finansowanie takich produkcji to w ogóle ciekawa sprawa. Ryzyko wydaje się, że umiarkowane (choć przypadek Crowe'a pokazuje, że nie zawsze), bo o ile dłużej pamiętamy o reżyserach, do kina chodzimy jednak głównie na aktorów. A sam fakt, że Sean Penn czy Philip Seymour Hoffman stoją też po drugiej stronie kamery, potęgować może jedynie ciekawość. W jednym z wywiadów zapytano Goslinga wprost, czy jego nazwisko było rodzajem karty przetargowej w rozmowach z producentami. Skromny wciąż aktor odpowiedział, że dzięki temu dostał kredyt zaufania, który pozwolił mu na dobranie współpracowników wedle uznania, praktycznie bez żadnych ingerencji. A to jak wiadomo, zwłaszcza w amerykańskich realiach, często się nie zdarza. Czy aktorzy mają zatem łatwiej? Trudno jednoznacznie na to odpowiedzieć, ale z pewnością ich dorobek jest rodzajem polisy ubezpieczeniowej. W zabawny sposób skwitował to Eastwood, który uchodzi za absolutny wzór aktora reżysera: "Dostałem na film 31 milionów dolarów. Za te pieniądze równie dobrze mógłbym najechać na jakiś kraj".
Shutterstock
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję