Dotychczas była pani znana jako autorka reportaży i opowieści reporterskich, m.in. "Mokradełka" i "Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość". Jak perspektywa reporterki nakłada się na pisanie biografii?
Katarzyna Surmiak-Domańska: Potraktowałam tę pracę jak każde poprzednie zadanie reporterskie. Tym razem tematem był Kieślowski. W reportażu najważniejsze jest stawianie pytań, a życiorys Kieślowskiego wiele ich nasuwał. Mój research sprowadził się do szukania na nie odpowiedzi. Istotą reportażu jest dla mnie również rozmowa. Nie mam specjalnej skłonności do pisania reportaży historycznych i grzebania w archiwach. Oczywiście, pracując nad tą biografią, spędziłam dużo czasu w bibliotece, ale kluczowe były spotkania. Było ich kilkadziesiąt. Książka jest więc nie tylko o Kieślowskim, ale też o osobach, które opowiadając o nim, mówiły też o sobie i czasach, w których razem żyli. Z tego utworzył się drugi i trzeci plan opowieści. Jest jeszcze jedna ważna sprawa, reportaż - to gatunek egalitarny. Nie ma tu specjalnych względów dla ludzi powszechnie uważanych za wielkich. Obowiązkiem reportera jest rozbijanie pomników, po to by pokazać człowieka.
Nie ukrywa pani, że nie była wielką fanką twórczości Kieślowskiego. Skąd więc pomysł na tę książkę?
Ja w ogóle nie mam osobowości fanki. Bywam fanką poszczególnych filmów, książek i kreacji aktorskich. Jednak, faktycznie, można się zastanawiać czy ta książka nie jest hołdem dla twórcy. Nie jest. Niektóre filmy Kieślowskiego podobają mi się bardziej, inne mniej, ale to nie one sprawiły, że przyjęłam propozycję napisania jego biografii. Zadecydowała historia człowieka, który odniósł ogromny, niespodziewany sukces. Jedną z rzeczy, które chciałam sprawdzić było to, jak ten sukces wyglądał z różnych stron. Przydało się moje romanistyczne wykształcenie. Dużo czasu poświęciłam na rozmowy z Francuzami, którzy pracowali z Kieślowskim i studiowanie francuskiej prasy z tamtego okresu.
W książce znajdziemy obszerny opis dzieciństwa Krzysztofa Kieślowskiego, który ze względu na chorobę swojego ojca wiele czasu spędzał z dala od bliskich. Jak ukształtował go dom rodzinny?
Kolejna rzecz, która mnie ciekawiła to to, w jaki sposób powstaje osobowość, którą jego znajomi opisywali jako osobowość guru, urodzonego przywódcy, gwiazdy społecznej. Myślę, że ogromne znaczenie miał tutaj ojciec Krzysztofa Roman Kieślowski. Po wojnie zachorował na gruźlicę, wskutek choroby tracił kolejne posady, aż w końcu ciężar utrzymania rodziny spoczął na matce Krzysztofa i Ewy – Barbarze. Jednak nawet wycieńczony, cierpiący ojciec był do samego końca dla dzieci wzorem odpowiedzialności. Potrafił wyjść z, tak powszechnej, wówczas roli patriarchalnej, przejąć zadania traktowane jako kobiece. Był ojcem, który wie ile par skarpetek ma syn i że w płaszczyku córki pojawiła się dziura. Rolę rodzica traktował jako najważniejszy obowiązek. Był troskliwy i skrupulatny. W jego notatkach często pojawiały się tabelki, zapisywał w nich nie tylko wydatki, ale i proste zadania, cele, jakby w ten sposób chciał utrzymać kontrolę nad rzeczywistością, która coraz bardziej wymykała się z rąk. Dbał o każdy aspekt wychowania dzieci - uczył je samodzielności, pracowitości, odpowiedzialności, determinacji w dążeniu do celu, wytrzymałości, porządku, oszczędności, troszczył się o ich rozwój intelektualny i fizyczny. Ale najważniejszym punktem tej swoistej tabelki była miłość. Nie mam wątpliwości, że osobowość i charakter Krzysztofa Kieślowskiego były zbudowane na ogromnych pokładach tego uczucia, na poczuciu własnej wartości, które zawdzięczał w dużej mierze rodzicom.
Dotarła pani także do listów, w których Roman Kieślowski prosił dzieci, by szczegółowo relacjonowały mu pobyty w prewentoriach przeciwgruźliczych.
Listy służyły podtrzymywaniu więzi rodzinnych, często rwanych przez przymusową rozłąkę. Roman Kieślowski wymagał, by Krzysztof i Ewa precyzyjnie opisywali wszystko, co się u nich dzieje. Do prewentoriów jeździli dwa razy do roku na kilka tygodni. Prawie za każdym razem do innych ośrodków. Zazwyczaj byli w nich rozłączeni. Ten czas musiał naznaczyć osobowość małego chłopca, który często nawet święta spędzał wśród obcych ludzi. Szczegółowe opowiadanie rodzicom o codzienności tworzyło namiastkę fizycznej bliskości. Po latach Marcel Łoziński wspominał, że do Krzysztofa Kieślowskiego przychodziło się po radę, po pomoc niczym do starszego brata. Tak jakby on podawał dalej tę troskę, którą w dzieciństwie dostał od ojca. Przekazywał tę relację nie tylko swojej córce, ale i przyjaciołom. Być może to jest jedna z odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się autorytet.
Mimo tego autorytetu w latach 80. wielu kolegów odwróciło się od Kieślowskiego, uznając go za kolaboranta. Jak reżyser odnosił się do tych zarzutów?
W czasie stanu wojennego Polska była niesłychanie podzielona. Podobnie jak dzisiaj, tylko że wtedy mieliśmy reżim niewybrany demokratycznie. Łatwo było narazić się na zarzut kolaboracji, reguły antyrządowego etycznego kodeksu były wyśrubowane, a władza zręcznie tym grała, by skłócić społeczeństwo. Kieślowski, podejmując próby walki z systemem, został kilkakrotnie przechytrzony. Rzeczywiście, w latach 80. nastąpił kryzys wielu jego przyjaźni. Te więzi rozluźniły się także dlatego, że nie był w stanie kategorycznie opowiedzieć się po stronie ówczesnej opozycji. W latach 90. kiedy zaczął odnosić ogromne sukcesy zagraniczne, nagle niektóre przyjaźnie zaczęły się odbudowywać. Zmieniły się czasy i dawne animozje straciły rację bytu. Mimo to jeszcze pod koniec życia Kieślowski mówił o niektórych swoich relacjach z goryczą.
Na ile dzięki życiorysowi Kieślowskiego na nowo odczytała pani PRL?
Niewiele wiedziałam o funkcjonowaniu w PRL środowiska filmowego. Na przykład zawsze mnie zastanawiało jak to możliwe, że w Polsce powstawało tak wiele produkcji, które trafiały na półki. Na zdrowy rozum, jeśli reżyser robi film na tyle niepoprawny politycznie, że nie można go pokazać w kinie, co wiąże się przecież z gigantyczną stratą materialną, nigdy już nie powinien dostać kamery do ręki. Tymczasem wszyscy reżyserzy, łącznie z Kieślowskim, mieli na koncie mnóstwo "półkowników", a mimo to ciągle kręcili nowe filmy. Dowiedziałam się, że “półkowniki” były władzy potrzebne. Służyły między innymi jako listek figowy. Pokazywano je na zagranicznych festiwalach, żeby Zachód miał wrażenie, że w Polsce istnieje wolność słowa.
W biografii przytacza pani fragmenty niepochlebnych recenzji dzieł Kieślowskiego autorstwa m.in. Zbigniewa Kałużyńskiego i Anny Tatarkiewicz. Ile kosztowała go krytyka?
Podobno czytał wszystkie recenzje i brał je sobie do serca, zwłaszcza te złe. Kilka osób potwierdza, że bardzo bolała go krytyka. Nie dziwię się, recenzje jego filmów z lat 80. to rzeczywiście coś strasznego. Często jednak traktował je ambicjonalnie. Jeżeli ktoś zarzucał mu, że czegoś nie potrafi, musiał pokazać, że jest odwrotnie. Jak sam twierdził, tylko z tego powodu został reżyserem. Dwa razy nie dostał się do łódzkiej filmówki, za trzecim już nie miał ochoty zostać filmowcem, chciał jednak udowodnić, że się do tego nadaje. Ten mechanizm wielokrotnie powraca. Gdy zarzucano mu, że nie umie filmować kobiet, zaczął czynić je głównymi bohaterkami. Pokazał, że potrafi opisywać rzeczywistość także z kobiecej perspektywy. Podobnie było z kinem metafizycznym. Pierwszy eksperyment "Bez końca" przyniósł mu totalną porażką. Nikomu wówczas się ten film nie podobał. Może to jeden z powodów, dla których powstało "Podwójne życiem Weroniki". Kieślowski udowodnił, że jako twórca metafizyki na ekranie potrafi zyskać aplauz. Fajnym jego rysem jest to, że zachowywał do swoich filmów zdrowy dystans. Nawet w okresie rozpętanej na Zachodzie "kieślowskomanii" nie popadł w samozachwyt. Jego przenikliwy umysł bezwzględnie punktował mu własne niedociągnięcia i błędy. Był chyba zresztą najgorszym promotorem swoich filmów, chętnie jej publicznie krytykował, o żadnym chyba nie którymś powiedział, że jest z niego dumny. Do końca życia twierdził, że czuje się bardziej rzemieślnikiem niż artystą.
Gdy wreszcie w 1988 r. Kieślowski został doceniony za granicą i za "Krótki film o zabijaniu" otrzymał dwie nagrody na festiwalu w Cannes, a następnie Feliksa, nie potrafił się z tego cieszyć. Sukces przyszedł za późno?
Gdy kręcił "Dekalog" można powiedzieć, że był na zawodowym dnie. Nikt w niego nie wierzył, a pierwsze głosy ze strony potencjalnych dystrybutorów były bardzo negatywne. Zanosiło się na kolejną klęskę. I nagle zamiast niej pojawia się sukces tak spektakularny, jak w hollywoodzkim filmie. Na tym właśnie polega ta bajkowość życiorysu Kieślowskiego, która mnie urzekła. Tymczasem jego reakcja na tę odmianę losu była bardzo sceptyczna. Zaczęłam przyglądać się jego poprzednim doświadczeniom z sukcesami i okazało się, że w młodości potrafił się nimi cieszyć. Kiedy "Personel" zdobył nagrodę na festiwalu w Mannheim, podobno wpadł w euforię. Z wiekiem jego radość życia drastycznie opadała. Wiele osób twierdzi, że sukces canneński – tak wyczekiwany, bo przecież wiadomo, z jaką determinacją walczył o "Dekalog" - przybył za późno. Ja też myślę, że Kieślowski nie do końca wierzył w te wszystkie peany. Jako człowiek ponadprzeciętnie inteligentny zdawał sobie sprawę, że w dobie walącego się komunizmu, świat Zachodu wyczekuje jakiegoś objawienia zza żelaznej kurtyny i że po prostu padło na niego. Kiedy został uznany za "proroka" i "geniusza" miał już 47 lat. Był zmęczony. Także fizycznie, z powodu niehigienicznego trybu życia. Wkrótce zaczęła się jego postępująca choroba. Pewnie również dlatego nie było po nim widać satysfakcji.
Jak po trzech latach pracy nad książką zmienił się pani stosunek do Kieślowskiego?
Wcześniej wydawał mi się osobą oschłą, niedostępną, nieco wyniosłą. Taki był jego publiczny wizerunek, zwłaszcza w ostatnich latach. Wiele się zmienia gdy mamy, tak jak ja, okazję zwizualizować sobie tego człowieka jako bezbronne dziecko. Ale polubiłam Kieślowskiego jeszcze z innego powodu, Niewiele znam osób tak zwyczajnie po ludzku przyzwoitych jak on. Natomiast jeśli chodzi o jego filmy, to jeden wspólny mianownik, który stał mi się bliski. To ten ich smutek. Ma w sobie coś oczyszczającego, pewnie dlatego, że jest autentyczny. Lubię się od czasu do czasu z Kieślowskim trochę posmucić. Dziś oglądam te obrazy z większym sentymentem i zaciekawieniem, bo rozpoznaję w nich wiele szczegółów z życia autora.
Co najbardziej panią do niego zbliżyło?
To, że był wspaniałym przyjacielem. Zazdroszczę jego przyjaciołom, że mieli przy sobie kogoś takiego. Niezawodnego, empatycznego, zawsze dostępnego, który ich problemy traktował jak własne i z miejsca zamieniał na wyzwania. Trudno dzisiaj o takie wzorce. Dla mnie żaden z filmów Kieślowskiego nie świadczy tak bardzo o jego wielkości, jak scena, która wydarzyła się naprawdę podczas pogrzebu jego matki. Barbara Kieślowska zginęła w wypadku w samochodzie prowadzonym przez przyjaciela Krzysztofa - realizatora dźwięku Michała Żarneckiego. Żarnecki prawdopodobnie zasnął za kierownicą. W obliczu tej własnej tragedii Kieślowski był w stanie wczuć się też w dramat przyjaciela. Gdy dowiedział co się stało, pierwsze co zrobił to zadzwonił do niego. Ta scena, kiedy podczas pogrzebu matki Kieślowski podchodzi do Żarneckiego po to, żeby go po przyjacielsku na oczach zebranych uściskać, jest dla mnie czymś niezwykle przejmującym. Stanowi najlepszy przykład tego, że można rozbić pomnik, a ukryty w nim człowiek pozostanie wielki, choć niekoniecznie w tym samym wymiarze.
Biografia "Kieślowski. Zbliżenie" ukazała się nakładem wydawnictwa Agora.
Katarzyna Surmiak-Domańska jest reporterką związaną z "Gazetą Wyborczą". Współpracuje również z Polską Szkołą Reportażu przy Instytucie Reportażu. Wydała m.in. zbiory reportaży "Beznadziejna ucieczka przed Basią. Reportaże seksualne" (2010 r.) i "Żyletka" (2011 r.). Jest także autorką opowieści reporterskiej "Mokradełko", która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2013 oraz "Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość" nominowanej do Nike w 2016 r.
Rozmawiała Daria Porycka/PAP