Fordowi szaloną popularność przyniosły role Hana Solo w trylogii „Gwiezdne wojny” i Indiany Jonesa w serii filmów, z którą się właśnie żegnał. Na 1989 rok przypadła premiera „Indiany Jonesa i ostatniej krucjaty”, pod znakiem zapytania stała dalsza kariera aktora. Reżyserom i producentom tak bardzo kojarzył się z kinem Nowej Przygody, jak za Jerzym Płażewskim nazywamy wypełnione efektami specjalnymi, pełne humoru, zwrotów akcji filmy z lat 70. i 80., które miały do kin przyciągnąć na nowo młodych, zastygłych coraz częściej przed telewizorem, że właściwie nie mieli dla niego zawodowych propozycji.
Aktor stanął przed dylematem: zrobić sobie przerwę czy brać te scenariusze, w których w ten czy inny sposób będzie naśladował swoich najsłynniejszych bohaterów, na co nie miał najmniejszej ochoty. Narastająca dzięki VHS-om popularność „Łowcy androidów”, który w chwili premiery kinowej w 1982 roku odniósł sromotną klapę, zwróciła uwagę na jeszcze jeden typ postaci, w jakich Ford mógłby brylować: ludzi moralnie niejednoznacznych, muszących rozstrzygnąć, czy stoją po stronie systemu, czy buntują się przeciwko niemu. I właśnie w tę stronę poszedł Andrew Davis.
Reżyser dotąd dał się poznać jako rzemieślnik, który wiedział, jak za pomocą języka kina opowiedzieć zajmujący akcyjniak. W jego wcześniejszych filmach „Nico - ponad prawem” z 1988 roku i „Liberator” z 1992 roku w głównej roli zagrał Steven Seagel, aktor, który wypracował już pewną ja-kość: potrafił dostarczyć rozrywkowych wrażeń, ale zdecydowanie nie radził sobie z warsztatem. Kino artystyczne nie było nim zainteresowane, a twórcy, którzy go obsadzali, nie łudzili się nawet, że wniesie jakikolwiek powiew artyzmu do ich produkcji. Każdy wiedział, co ma robić: zespół pracował na chwałę widowni, nie kina.
David i Ford spotkali się w idealnym momencie. Aktor szukał na siebie pomysłu, a reżyser chciał sprawdzić, czy jest możliwe zespolenie sensacyjnej historii z formułą kina utożsamianego z komercją. „Ścigany” miał być takim właśnie testem. Jak szybko miało się okazać: zdanym na „piątkę z plusem”. Znalazły się tu wszystkie elementy, które budowały klasyczne opowieści z zagrożonym bohaterem: niesłusznie skazany sympatyczny lekarz musiał wystąpić przeciwko prawu, aby oczyścić się z zarzutów i móc na nowo pomagać ludziom w szpitalu.
Ford nadał tej postaci sznyt dramatyczny - jego doktor przechodzi fascynująca przemianę. Znacie to powiedzenie, że medyka poznaje się po pięknych dłoniach? Dr Richard Kimble właśnie takimi dysponuje, co nie powstrzyma go przed tym, żeby - w słusznej sprawie - zdzielić nimi człowieka w twarz. Napięcie wynikające z sytuacji zagrożenia - bo cały film to właściwie zabawa w kotka i myszkę, jako że Kimble’owi po piętach depcze obdarzony twarzą Tommy Lee Jonesa (dostał za tę kreację Oscara) Samuel Gerard - towarzyszy nam do ostatniej minuty, ale nie zawłaszcza filmu, w którym znalazło się także miejsce na refleksje na temat tego, czy prawo zawsze jest po naszej stronie i czy istnieją sytuację, kiedy jednostce wolno przeciwko niemu wystąpić. Refleksje, dodajmy, które przez ćwierć wieku od premiery nie zdezaktualizowały się ani trochę. Tak samo zresztą jak cały ten film.
Z okazji emisji filmu kanał TNT przygotował konkurs, w którym do wygrania są atrakcyjne nagrody. Szczegóły Tutaj.