PIOTR CZERKAWSKI: Twoja rodzina pochodzi z Senegalu, ale akcję "Félicité" postanowiłeś umieścić nie tam, lecz w stolicy Demokratycznej Republiki Konga, Kinszasie. Dlaczego twój wybór padł akurat na to miasto?

Reklama

ALAIN GOMIS: Lubię Kinszasę za to, że jest miastem na wskroś autentycznym, drapieżnym, pozbawionym makijażu w postaci konwenansów. W związku z tym relacje między mieszkającymi tam ludźmi wydają się szczere i bezpośrednie. Istnieje jednak także druga strona medalu, która czyni z Kinszasy miejsce inspirująco ambiwalentne. Brak respektowania reguł i kanonów zachowań sprawia, że w mieście pogłębia się przepaść pomiędzy warstwami społecznymi. Nie istnieje tam też żadna siła, która mogłaby powstrzymać rozwój niepohamowanego, dzikiego kapitalizmu. Sam jestem ciekaw, co wyniknie z tej mieszanki w przyszłości.

Choć twój film jest nominalnie fabułą, zrealizowałeś go środkami właściwymi raczej dla kina dokumentalnego.

Uznałem, że to jedyna droga, by oddać na ekranie wspomniany autentyzm Kinszasy. Zależało mi także na tym, by seans "Félicité" przypominał coś w rodzaju podróży między konwencjami. Początkowe sceny filmu to przecież czysta fikcja, która dopiero z biegiem czasu nabiera coraz więcej cech dokumentu.

Twoje zamiłowanie do formalnej surowości sprawia, że wielu dziennikarzy porównuje "Félicité" do filmów braci Dardenne. Jak reagujesz na tego rodzaju opinie?

Bardzo szanuję braci Dardenne, ale w przeciwieństwie do nich nie próbuję uprawiać kina społecznego. W "Félicité" interesowała mnie wyłącznie jednostkowa perspektywa tytułowej bohaterki. Pragnąłem przeniknąć jak najgłębiej do jej wnętrza i umożliwić to samo publiczności. Zdaje sobie sprawę, że wielu widzom zadanie to wyda się niełatwe, bo będzie wymagało opuszczenia strefy komfortu i utożsamienia się z kimś, kogo życie jest najpewniej znacznie cięższe niż ich własne. Postanowiłem jednak zaryzykować, bo uważam, że jedną z najważniejszych powinności kina stanowi krzewienie empatii.

Jedną z największych zalet twojego filmu pozostaje z pewnością tytułowa kreacja Véro Tshandy Bey Mputu, która nie jest profesjonalną aktorką, lecz – zupełnie jak Félicité – zajmuje się śpiewaniem. Jak udało ci się namówić ją do przyjęcia roli?

Reklama

Vero przyszła na casting i – choć momentalnie wydała mi się idealną kandydatką do zagrania Félicité – z początku wydawała się trochę onieśmielona. W miarę upływu czasu zaczęła jednak odkrywać coraz więcej podobieństw pomiędzy sobą a tytułową bohaterką. Pod wpływem jej uwag sam zmieniłem swój sposób postrzegania Félicité i mogę być tylko wdzięczny Vero za to, że zaangażowała się w proces powstawania filmu znacznie mocniej, niż standardowo dzieje się to w przypadku aktorów.

Jak ważne było dla ciebie uczynienie z Félicité akurat piosenkarki?

Chciałem w ten sposób pokazać, że – choć z pozoru brzmi to może jak neokolonialny stereotyp – muzyka naprawdę stanowi część codzienności mieszkańców Kinszasy. Występuje ona tam zresztą pod bardzo różnymi postaciami. Nie bez powodu pokazałem Félicité nie tylko wtedy, gdy śpiewa w nocnym klubie, lecz także kiedy – jako członkini chóru – obcuje z muzyką poważną i wykonuje pieśń "My Heart in the Highlands", spopularyzowaną przez Arvo Parta. Zaręczam, że takie sytuacje są w Kinszasie na porządku dziennym. Podczas przygotowań do realizacji filmu poznałem wiele osób – w tym nie tylko profesjonalnych śpiewaków, lecz także robotników – którzy spotykają się popołudniami i wykonują na przykład pieśni napisane przez Mozarta.

W trakcie filmu Félicité doświadcza osobistej tragedii, ale ostatecznie jest w stanie odnaleźć szczęście. Jak udaje jej się tego dokonać?

Wychodzę z założenia, że jeśli dojdziesz do punktu, w którym nie oczekujesz niczego od życia i umiesz pogodzić się z utratą wszystkiego, może wydarzyć się magia. Nie oznacza to bynajmniej, że Félicité jest osobą bierną, wręcz przeciwnie, to bardzo silna kobieta. Pod wpływem okoliczności uczy się po prostu dostrzegać proste przyjemności i cieszyć się z drobiazgów, na które wcześniej nie zwracała uwagi, bo była zbytnio nastawiona na walkę z przeciwnościami losu.

Chyba najważniejszym świadectwem zmiany w życiu Félicité staje się wejście w uczuciowy związek.

To prawda. Przed przeżyciem przemiany Félicité nie była zdolna, żeby kogoś pokochać. Mimo całej swej charyzmy wydawała się osobą podatną na wpływy i wiecznie niezadowoloną ze swojej egzystencji. Pod tym względem przypominała wielu spośród nas, którzy – za pośrednictwem mediów i rozmaitych specjalistów od rozwoju osobistego – dają sobie wmówić, że ich życie nie jest spełnione, potrzebuje ciągłych ulepszeń. Na szczęście Félicité potrafi w pewnym momencie zorientować się w pewnym momencie, że jeśli polubimy samych siebie, będziemy gotowi także na pokochanie drugiego człowieka. Zdaje sobie sprawę, że w życiu droga do wyciągnięcia takich wniosków jest bardzo długa, ale wciąż przecież możliwa do przebycia.