Muzyka zawsze jest wyjątkowo ważną częścią twoich filmów. Z czego to wynika?

To dziwne, bo tak naprawdę prawie nic o niej nie wiem. Muzyka jest czymś, co odkryłem, dopiero kręcąc filmy. To fascynujące, kiedy pozwalasz na to, by odegrała większą rolę niż zwykle. Przez lata udało mi się pracować z niesamowitymi muzykami. Wszystko zaczęło się, kiedy przygotowywałem sztukę teatralną "W kręgu miłości". Muzyka była w niej tak istotna, że filmowa adaptacja musiała być taka sama. Wtedy przekonałem się, że kiedy myślisz o muzyce jeszcze na poziomie powstawania scenariusza, może być naprawdę zabawnie.

Reklama

Zaskoczyło cię, jak wiele może mieć w filmie zastosowań?

Tak! Nagle okazało się, że ścieżka dźwiękowa może stać się czymś więcej niż tylko zlepkiem piosenek z listy przebojów. Może uzupełniać historię, stanowić jej część. A nawet posuwać ją dalej. W "Belgice" starałem się osiągnąć dokładnie taki efekt. Muzyka w tym filmie stanowi duszę baru, gdzie skoncentrowana jest akcja. To za jej pośrednictwem widzimy, jak się zmienia, przez co przechodzą bohaterowie. Jest przewodnikiem po tym świecie.

W "Belgice" pojawia się kilka bardzo oryginalnych zespołów. Gdzie udało ci się je znaleźć?

Wszystkie powstały na potrzeby filmu. Nie udałoby się tego osiągnąć, gdyby nie współpraca z grupą Soulwax. Dzięki nim muzyka, którą słychać w filmie, jest w pełni oryginalna. Kupiliśmy może ze dwie gotowe piosenki, a koniec końców i tak je zmienili. Skomponowali dosłownie każdą nutę w tej ścieżce. Dość wcześnie zaczęliśmy razem współpracować i to oni namówili mnie, żeby nie iść na łatwiznę. Na początku chciałem wykorzystać istniejące zespoły – mamy ich w Belgii sporo. A oni tylko na mnie spojrzeli i powiedzieli: "Nie ma mowy". Taki mają styl.

Myślisz, że film znacznie by stracił bez ich wkładu?

Reklama

Z pewnością. Dzięki nim powstało coś wyjątkowego. Cieszę się, że udało mi się z nimi coś stworzyć. Lubię badać granice własnej wytrzymałości i kiedy spotykasz na swojej drodze takich ludzi jak Soulwax, właśnie o to chodzi: o sprawdzanie, jak daleko można się posunąć. Nie dla sportu ani z nudów, tylko po to, by powstał jak najlepszy film. Ich zaufanie oraz wysiłek, jaki włożyli w ten film, były czymś niespotykanym. Choć potem zrobili się trochę zbyt pewni siebie. Kiedy pokazałem im pierwszą wersję filmu, powiedzieli, że jest w porządku. Ale że mógłby być znacznie lepszy, gdybym poświęcił więcej czasu na montaż. Wszystko wydawało się zapięte na ostatni guzik, zabieraliśmy się już do montażu dźwięku. Ale co było w tym wszystkim najistotniejsze? Oni mieli rację. Więc po tej rozmowie przemontowałem film i ostatecznie pozbyłem się ich kilku utworów. Co oczywiście im się nie spodobało. Zaczęli zwracać uwagę, że przecież nie o to im chodziło!

Opowiadasz historię szybkiego wzlotu i jeszcze szybszego upadku, która łatwo mogła stać się dość przewidywalna. Nie obawiałeś się tego?

Upadek tych ludzi rzeczywiście następuje dość szybko. I jest wyjątkowo bolesny. Zdawałem sobie sprawę, że ta historia może wydać się znajoma. Ale ci faceci po prostu próbują dalej, aż do samego końca. Kiedy krew leci im już z nosa, a wszystko wokół rozpada się na ich oczach. Ciężko zdać sobie sprawę z tego, że z twojego marzenia nie zostało już nic. I że to właśnie ty przyłożyłeś do tego rękę. Co więc robią w takiej sytuacji Joe i Frank? Zaczynają się nawzajem obwiniać. Myślę, że pewna przewidywalność tej historii była jednak znacznie bardziej zauważalna w pierwszej wersji filmu.

Co zdecydowałeś się zmienić?

Postanowiłem rozpieprzyć system! Do tego właśnie służy montaż – możesz wtedy sprawić, że nie idziesz po śladach kogoś innego. Choć w przypadku filmów musisz wiedzieć, na czym opiera się ich konstrukcja, i dopiero potem poddać je dekonstrukcji. Lubię, kiedy coś mnie zaskoczy, lubię próbować różnych rzeczy i sprawdzać, czy do siebie pasują. Wtedy rodzi się magia. Nagle okazuje się, że wystarczy wyciąć jedną osobę i zyskuje na tym cały film. Staje się bardziej interesujący, bo wszystkiego w nim od razu nie wyjaśniasz. Kiedy już zacząłem się tak bawić, nie potrafiłem przestać. Co pasowało do "Belgiki". Bo ten film miał odzwierciedlać uczucie, kiedy życie nocne zaczyna cię zupełnie pochłaniać, przestajesz sypiać i za dużo pijesz. Albo zaczynasz brać wszystkie dostępne narkotyki.

W filmie pokazujesz, że nawet taka rozrywka kiedyś się nudzi.

Moment opamiętania zwykle przychodzi niespodziewanie. Nagle zdajesz sobie sprawę, że to już nie jest to samo. Że stało się to czymś innym, czymś, czego już nie chcesz. Myślę, że udało mi się to zaznaczyć w montażu, choć nie było to do końca zamierzone.

Podkreślasz rolę montażu, ale sposób, w jaki operuje się tu kamerą, też jest dość wyjątkowy. Można poczuć się pijanym już od samego oglądania twojego filmu.

To film o nocnym życiu – musiał dotykać bebechów. Widz musi poczuć, że naprawdę tam jest, choć czasem to prawdziwie przerażające. Aby to osiągnąć, musiałem wykorzystać wszystkie dostępne mi narzędzia. Nie baliśmy się pójść na całość. "Belgica" miała swobodnie płynąć. Najważniejszym słowem była dla nas "wolność". Pod każdym względem. Chodziło o to, żeby próbować nowych rzeczy, a nie zamartwiać się, co z tego wyjdzie. Chciałem poszaleć i nakręcić scenę w jednym ujęciu, jeśli tylko przyjdzie mi na to ochota. Jeśli się uda, super. Jeśli nie, nic się nie stanie.

Każdy, kto kiedykolwiek pracował w barze, z pewnością doceni ten film. Jak wiele wątków autobiograficznych zawarłeś w tym filmie? Twój ojciec też był kiedyś właścicielem podobnego miejsca.

Fabuła filmu nie przypomina moich doświadczeń, ale to świat, który dobrze znam – pracowałem w barze ojca, odkąd skończyłem 16 lat. Sceny, kiedy pracownicy razem jedzą, wciąż budzą we mnie nostalgię. Poza tym dobrze pamiętam, jak niewiele potrzeba, by udany wieczór nagle zamienił się w koszmar. Bo jacyś faceci nagle wezmą się za łby. Panowała tam zupełnie szalona, agresywna atmosfera. To część życia nocnego, za którą nie przepadam, ale nie ukrywam, że bardzo mnie fascynuje.