Od pokazu "Zdjęcia" na festiwalu w Montrealu do polskiej premiery kinowej minęły niemal cztery lata. Jak przez ten czas zmieniło się twoje postrzeganie własnego filmu?
Maciej Adamek: Oczekiwanie na premierę trwało rzeczywiście długo, ale było to spowodowane kłopotami produkcyjno-finansowymi, na które nie miałem wpływu. Niedawno, po kilku latach przerwy, obejrzałem "Zdjęcie" na jednym z pokazów i czułem się właściwie jak zwykły widz. Momentami nie pamiętałem już, co wydarzy się za chwilę na ekranie, a kiedy indziej zastanawiałem się, o co właściwie chodzi w tej scenie. Śmieję się, ale znalazłem się w nietypowej sytuacji. Teraz najchętniej siadłbym znowu do montażu i jeszcze trochę popracował nad materiałem, bo zobaczyłem rzeczy, których nie dostrzegałem wcześniej. Zwykle na różnych etapach realizacji ogląda się własny film tyle razy, że traci się świeżość oglądu, a takie spojrzenie z dystansu pozwala na wyłapanie wszystkich niedociągnięć. Gdyby można było mieć do własnej pracy większy dystans, na pewno efekty byłyby jeszcze lepsze. Zgadzam się z Luisem Bunuelem, który twierdził, że po napisaniu scenariusza powinno się odłożyć go do szuflady na dwa lata i dopiero potem sprawdzić, czy historia przetrwała próbę czasu i jest wciąż interesująca. Tyle że to dość utopijne myślenie. Podczas gdy większość reżyserów chciałaby mieć jak najwięcej czasu na każdym etapie pracy, producentom zależy na jak najszybszym działaniu. Rzeczywistość to kompromis między tymi dwoma dążeniami.
"Zdjęcie" to przede wszystkim film o dojrzewaniu. Dlaczego postanowiłeś podkreślić rolę, którą odgrywa w tym procesie instytucja rodziny?
Młody człowiek, taki jak mój bohater, nie porusza się jeszcze zbyt pewnie w gąszczu relacji międzyludzkich. W chaotycznym świecie, który go otacza, normalna rodzina jest gwarancją stabilności. Gdy i w niej zaczynają się problemy, nastolatek może czuć się zagubiony. Rodzice niby doskonale o tym wszystkim wiedzą, ale liczba rozwodów wcale z tego powodu nie maleje. A przecież z traumy związanej z rozstaniem rodziców wychodzi się latami, a czasem przenosi się ją także na grunt własnych związków. Ale to już temat, który mógłby posłużyć na kolejny film.
Adam ucieka od problemów dojrzewania w świat amatorskich filmów, które realizuje małą, cyfrową kamerą.
Nie chcę zabrzmieć górnolotnie, bo mój bohater jest przecież dopiero na początku swojej drogi, ale myślę, że "Zdjęcie" można traktować też jako opowieść o stawaniu się artystą. Na początku Adam w ogóle nie interesuje się drugim człowiekiem, zależy mu wyłącznie na filmowaniu ciekawych obrazów. Nie bez powodu w jednej ze scen ojciec pyta go ze zdziwieniem, dlaczego nigdy nie sfilmował swojej babci, chociaż mieszkał z nią tyle czasu? Bohater będzie w stanie zmienić swoje spojrzenie na świat i to, co próbuje tworzyć, dopiero gdy nabierze życiowego doświadczenia.
W jakim stopniu jesteś w stanie zrozumieć swojego bohatera?
Kiedyś zachowywałem się zupełnie tak samo jak on. Gdy zdawałem do szkoły filmowej, byłem nastawiony na opowiadanie mniej lub bardziej wydumanych historii. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że najważniejszym źródłem inspiracji może być drugi człowiek.
Co skłoniło cię do tego wniosku?
W szkole filmowej mieliśmy obowiązkowe zajęcia z filmu dokumentalnego. Szedłem na nie bez specjalnego entuzjazmu, bo dokument kojarzył mi się przede wszystkim z nudnymi "gadającymi głowami". Ale stopniowo zacząłem odkrywać, że w pozornie błahej codzienności też można znaleźć coś interesującego. Trzeba tylko wiedzieć, na co skierować kamerę, i uchwycić ten właściwy moment.
Tym sposobem odkryłeś dla siebie nowy rodzaj kina?
Wcześniej lubiłem przede wszystkim filmy odznaczające się wyrazistym stylem – "Brazil" Terry'ego Gilliama, kino Cronenberga, braci Coen, Tarkowskiego. Byłem pod wrażeniem ruchów kamery w "Konformiście" Bertolucciego czy filmach Scorsesego. Z biegiem czasu jednak coraz bliżej mi było do prostoty formalnej kina braci Dardenne czy "Pożegnań" Yôjirô Takity. Nie znaczy to, że przestałem oglądać kino bardziej złożone formalnie. Zrozumiałem jednak, że nie takie filmy chciałbym robić.
Czy twoje nowe fascynacje znalazły jakieś odzwierciedlenie w "Zdjęciu"?
Kino innych twórców nigdy nie było dla mnie główną inspiracją do robienia filmów. Zawsze starałem się znaleźć własną drogę i czerpać przede wszystkim z rzeczywistości. Ale na pewno wielki wpływ miały na mnie doświadczenia wyniesione z dokumentu. Gdy filmuje się rzeczywistość, trzeba być nieustannie wyczulonym na to, co dzieje się wokół i nie ma czasu na stylistyczne popisy. Takie myślenie stało mi się bliskie i nawet podczas realizacji fabularnego "Zdjęcia" pamiętałem, że siła tkwi w prostocie. Wraz z operatorem Tomkiem Michałowskim uznaliśmy ponadto, że skoro istotną rolę w fabule odgrywa tytułowe zdjęcie, kadry z naszego filmu powinny być statyczne, jakby żywcem wyjęte z fotografii. Oczywiście nie mogliśmy całkowicie zrezygnować z ruchów kamery, bo wtedy zanudzilibyśmy widza, ale zredukowaliśmy je do niezbędnego minimum.
W "Zdjęciu" zademonstrowałeś wrażliwość na detale. Najsłynniejsza sekwencja filmu przedstawia bohaterów płynących po morzu w trumnie.
To również moja ulubiona scena. Czasem śmieję się, że wymyśliłem ten film tylko po to, żeby nakręcić tę sekwencję. Na jej pomysł wpadłem zresztą dość wcześnie. Wyszedłem z założenia, że skoro część akcji toczy się na cmentarzu, dobrze by było na chwilę zerwać ze schematem i pokazać trumnę w nietypowych okolicznościach. Realizacja tej sceny nie była zresztą łatwa. Żeby trumna unosiła się na wodzie, musiała zostać skonstruowana w specjalny sposób, a nad bezpieczeństwem aktorów czuwali nurkowie. Tak to już jednak jest, że sceny, które wyglądają poetycko na ekranie, bywają wyjątkowo mozolne w realizacji.