Jennifer Connelly opowiadała podczas festiwalu w Berlinie o waszym pierwszym spotkaniu w Nowym Jorku. Umówiłyście się na szybką kawę, żeby się poznać i chwilę porozmawiać. Spędziłyście razem kilka godzin. Prawie spóźniłaś się na samolot.
Claudia Llosa: Pojechałam spotkać się z Jennifer, uprzednio – kilka tygodni wcześniej – wysyłając jej zarys scenariusza. O konkretach chciałam z nią porozmawiać osobiście, no wiesz, chciałam ją wyczuć, zobaczyć, jak odbiera napisaną przeze mnie historię, jakie są jej wyobrażenia, oczekiwania. Dopiero po tej rozmowie miałam zadecydować, czy wyślę jej cały materiał. Okazało się, że Jennifer przyszła na spotkanie z takim samym nastawieniem.

Reklama

Trafiła kosa na kamień?
Chyba tak. Pamiętam, początkowo byłyśmy wobec siebie nieco nieufne. Potem speszone tym, że tak szybko rozkręcamy się w swoim towarzystwie. Nie wiem, kiedy dokładnie przestałyśmy badać siebie nawzajem, po prostu poddałyśmy się atmosferze. Rozmowa zataczała coraz szersze kręgi, godziny mijały. Wyszłam z tego spotkania oczarowana i podekscytowana – osobowość Jennifer robi ogromne wrażenie. Ta dziewczyna ma charyzmę, ale jest też skromna, normalna, jakaś taka... swoja. Poczułam, że znalazłam główną bohaterką. I w zasadzie, że znalazłam klucz do filmu, jego napęd.

W osobie Jennifer?
Są postacie, które potrafią wprawić cię jednocześnie w ekscytację i uruchomić ogromny smutek, rodzaj wielkiej tęsknoty. Jesteś zaszczycony, że możesz być blisko nich, choć przez moment; z drugiej strony zdajesz sobie sprawę, że to człowiek wielkiego formatu, więc jesteś zaledwie epizodem w jego życiorysie. Tak było z Jennifer, od razu poczułam, że to moja bohaterka, tak filmowo, jak i życiowo.

Reklama

Grana przez nią Nana – po niezwykłych, granicznych wręcz życiowych doświadczeniach – odkrywa w sobie moc uzdrawiania.
Są w życiu zdarzenia, których nie sposób wytłumaczyć – bardzo trudno jest je pojąć, zrozumieć ich znaczenie. Trzeba się im poddać albo je wyprzeć. Nana nie pyta, dlaczego to ona ma uzdrawiać innych, nie stara się odkryć genezy swoich umiejętności. To tak, gdyby zechcieć pytać o początek świata.

Przecież pytać można.
Zawsze, ale czy dla zwykłego człowieka to są procesy do pojęcia? Jedni uznają, że świat został stworzony przez Boga, inni wierzą w Wielki Wybuch. Czy jedna lub druga wersja rzeczywiście stanowi odpowiedź dla ich wątpliwości? Nana uznała, że aby przetrwać, musi zaakceptować coś, co jest poza jej zrozumieniem. I poddać się temu, by najlepiej jak potrafi wykorzystać dane jej moce.

Bohaterka, by móc podążyć za swoim przeznaczeniem, rezygnuje z macierzyństwa.
To wielka cena, którą Nana płaci za swój wybór – za przywilej uleczania. Pytanie, czy rzeczywiście jest to przywilej, być może brzemię? Nana opuszcza syna przede wszystkim po to, aby go chronić. Nie chce go narażać na działanie zjawisk i ludzi, których sama do końca nie pojmuje. Bardzo trudno mówić o decyzji Nany w kategoriach pozytywnych bądź negatywnych. Nie ma tutaj jednoznacznych odpowiedzi, nie sposób tego wartościować. Wiedziałam jednak, że Jennifer Connelly wybroni Nanę od łatwych ocen.

Reklama

Musiałyście jednak coś zakładać, analizując tę postać, musiałyście mieć do niej jakiś stosunek.
Założyłyśmy, że widz może nie rozumieć podejmowanych przez nią decyzji, ale musi chcieć uznać wyższość pewnych racji. Nie chodzi o wygodę Nany, o jej spokój czy spełnienie, ważna jest ochrona dziecka, które i tak zostało narażone na przejścia zbyt wielkie. Nie chcę zdradzać zbyt wiele o tym, co poprzedziło decyzję Nany i wpłynęło bezpośrednio na opuszczenie przez nią synka. Odkryła w sobie pewien dar, ale by go odkryć, musiała coś...

Stracić?
I coś odrzucić, czegoś się wyrzec. Opuszczała swoje dziecko dwukrotnie, dwa razy wyzbywała się macierzyństwa. Mam poczucie, wychodząc z sali kinowej, że wszystko, co zrobiła, uczyniła w imię obrony macierzyństwa. Być może nie swojego, ale macierzyństwa jako pewnej idei, wartości...

Realizując "Do nieba", pracowała pani z międzynarodową ekipą, w obsadzie obok Jennifer Connelly znaleźli się Cillian Murphy i Mélanie Laurent.
W wykonywany przeze mnie zawód wpisany jest pewien dysonans. Myślę po hiszpańsku – czuję, analizuję, liczę w swoim ojczystym języku. To jest niemal instynktowne, nie zastanawiam się nad tym. Odkąd pamiętam, marzyłam o tym, by pracować poza swoim krajem, wyobrażałam sobie czas, gdy już będę gotowa robić filmy za granicą, nie tylko w USA. Wiedziałam, że aby móc spełnić swoje ambicje, będę musiała przestawić się na język angielski. I poznać go na tyle, by być komunikatywną. Oczywiście, zawsze masz poczucie, że wyrażając siebie w innym języku, nie jesteś dość zabawna, elokwentna, precyzyjna. Dlatego trzeba nieustannie pracować nad tym, by umieć dotrzeć do innych ludzi, proszę mi wierzyć, pomaga w tym mowa ciała, empatia, inteligencja emocjonalna. Zdarza się, że na moim planie są przedstawiciele ośmiu różnych kultur, krajów, języków – musimy umieć się porozumieć, ale przede wszystkim musimy tego chcieć. Inna sprawa, że ja zawsze uważałam, że różnice są potrzebne i ważne.

Zdjęcia odbyły się na terenie prowincji Manitoba w Kanadzie.
Zawsze pociągały mnie peryferie. Miejsca położone na obrzeżach cywilizacji lub wręcz poza nią. Lubiłam niewielkie, zapomniane miasteczka i wsie, jest coś pociągającego w życiu na uboczu, wręcz na odludziu. Co powoduje, że ludzie wybierają taką lokację? Czasami nie mają wyboru, ale zdarza się, że z premedytacją decydują się zamieszkać na końcu świata. Bardzo mnie zawsze ciekawiło, jak to jest żyć tak daleko... Jest w krajobrazie tych miejsc coś, co mnie intryguje, przyciąga.

Tajemnica?
A może raczej obietnica tajemnicy. Wpisane w to są zarówno nadzieja, jak i zawód. Jedno i drugie trzeba przyjąć, decydując się na podróż lub życie w takim rejonie. Różnica polega na tym, że nie ma tu żadnej alternatywy dla samego życia. Jest tylko życie.

A jaką rolę w pani życiu odgrywa natura?
Interesuje mnie związek człowieka z naturą, sama często zastanawiam się nad tym, jaki wpływ ma na mnie otoczenie – mam tu na myśli przyrodę, dostępność do niej. Nie bez powodu w różnych momentach życia zmieniałam miejsce zamieszkania. Po wielu latach podróży mam poczucie, że natura zawsze wygra z cywilizacją. Miasta i technologia mogą na siłę wgryzać się i karczować kolejne dziewicze terytoria, ale natura – jej cykl, wyższość, nieustępliwość, piękno – zawsze upomni się o swoje. Nie ma od tego ucieczki. W swoich filmach też zgłębiam relację na linii człowiek – przyroda. Nie chcę tej więzi idealizować, pokazywać jedynie w harmonijnym wariancie. Nie interesuje mnie również naturalistyczny portret świata. Już nie. Jestem na etapie, w którym zakładam, że w naszą koegzystencję, prócz harmonii, wpisana jest walka, nawet taka z góry przegrana.