Pokazując "Witamy w Nowym Jorku", jest pan spokojny?
Abel Ferrara: Jasne. Włożyłem w ten film dużo energii i cieszę się, że go skończyłem. Zbieram reakcje.
One są skrajne. Opowiedział pan o sprawie gwałtu Dominique'a Straussa-Kahna na hotelowej pokojówce. Jeszcze przed światową premierą Anne Sinclair, była żona bankiera, groziła panu procesem.
Czy chciałbym, żeby bogaci ludzie i ich sztaby prawników pozywali mnie do sądu? Nie, wolałbym tego uniknąć. Ale co mogę zrobić? Jest takie powiedzenie: "Nie lubisz gorąca, to wyjdź z kuchni". Ja nie mam zamiaru rezygnować z kina. Wszyscy reżyserzy, których kocham, ryzykowali. Kiedyś chciano spalić negatyw "Ostatniego tanga w Paryżu" Bertolucciego, Pasolini spędził więcej czasu w sądzie niż na planie. Teraz zrobiłem o nim film. O facecie, który, walcząc o prawo do wolności osobistej, skończył martwy na plaży. I mam się martwić o reakcje kilkorga nadzianych Francuzów?
Może wystarczyło trochę odciąć się od rzeczywistości? Mniej wiernie trzymać się faktów.
Ale czego miałbym się bać? To gówno się wydarzyło, wybuchło, oblepiło nam twarze. Reaguję na nie jak artysta. Zrobiłem fikcyjny film. Nie znam typa, nie znam jego żony. Nie będę się ograniczał. Nie jestem cerberem dla własnej wyobraźni. Podążam za nią i pozwalam, by mnie prowadziła. A sprawa DSK świetnie zadziałała mi na fantazję.
Co pana w niej zaciekawiło?
Wcale nie banki i pieniądze, ale historia relacji dwojga ludzi: Straussa-Kahna i jego ówczesnej żony. Opowieść o małżeństwie, którego fałsz zostaje nagle zdemaskowany. Sen, jaki ta para miała razem śnić, wyparowuje, a przebudzenie jest tragiczne. Łamie serce. Nagle mój bohater wykrzykuje do żony: – Po całym naszym wspólnym życiu zachowujesz się tak, że chcę się powiesić. Ona próbuje związek ratować, choć kosztuje ją to cholernie dużo. A facet ma to głęboko w dupie. Masakruje miłość drugiej osoby. W imię czego? Własnego ego i żądzy, nad którą nie panuje.
Skąd się bierze jego postawa?
Tacy kolesie nie mają luster. Nie patrzą na siebie, nie obserwują swoich odbić. Po prostu wydają polecenia światu. W jednej ze scen bohater krzyczy: – Cieszę się, że nie jestem katolikiem, bo musiałbym do końca życia w niebie całować Boga po dupie. To tylko pozorna pewność siebie. On nie ma niczego: wiary, duchowości, wrażliwości. Jest pusty, przemawiają przez niego kompleksy, znalazł się w pułapce, z której nie potrafi się wydostać. Ja nie chcę taki być. Mam nadzieję, że kino mnie przed tym uratuje.
Pana bohater deklaruje: nie chce się zestarzeć.
I wyobraża sobie, że zostanie pierdolonym wampirem wysysającym energię młodym laskom? Póki płaci, będzie dostawał ten seks. Tyle. To śmieszne i obrzydliwe zarazem.
Cały pana film budzi odrazę. Sceny z wielkim, nagim Gerardem Depardieu wykorzystującym pokojówkę są potwornie niesmaczne.
Pytają mnie, jak nad nimi pracowałem. Po prostu cofnąłem kamerę, żeby się chłopak zmieścił w kadrze. Gerard jest jaki jest, trzeba go kupić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dużego inwentarza. Dla mnie jako reżysera liczy się, jak on wykorzysta swoje warunki dla dobra roli. A w "Witamy w Nowym Jorku" zrobił to świetnie.
Dlaczego w ogóle się pan na niego zdecydował? Ostatnio Depardieu jest głównie bohaterem skandali politycznych.
To świetny aktor, zajebiście dużo przeżył, poznał tysiące ludzi. Pracował z wielkimi reżyserami, gadał z Fidelem Castro. Jest porypany, ale ma jaja. Wszyscy narzekają na podatki, on rzuca paszport i jedzie do Rosji. Na pokładzie samolotu kłóci się ze stewardesą, więc oddaje mocz do kieliszka po szampanie i jej podaje. Kto do cholery tak robi? To jest groteskowe, nawet okropne. Ale też jest w tym jakaś wolność ekspresji siebie. Tylko nie można przekraczać granicy.
Gdzie ona jest?
Może tam, gdzie kończy się wolność, a zaczyna uzależnienie od podbijania własnego ego? Pracuję nad znalezieniem odpowiedzi na to pytanie. Wiem, co mówię. Przeżyłem to. Ciągle przeżywam. Rozumiem, czym jest nałóg. Wracam do świata po latach w łajnie. Dzisiaj nie piję i nie ćpam, z seksem to inna historia. Ale, ogólnie, nie przyszliśmy na świat, żeby leżeć w rowie, cierpieć i się uzależniać, tylko żeby go gloryfikować. Nauczyłem się: jak już jest się nałogowcem, to zostaje jedna droga wyzdrowienia: trzymać się z dala od wódki i narkotyków.
I jest panu lepiej?
To jak przejście z ciemnej na jasną stronę mocy. Zmiana o 180 stopni. Zresztą zostałem buddystą. A nie można być zapijaczonym buddystą.
A uzależnienie od prowokowania? Pan chyba kocha szokować.
Nie prowokuję specjalnie. Pokazuję to, co potrzebuję pokazać. W "Witamy..." jest więcej seksu, bo portretuję faceta od niego uzależnionego. W całym "Pasolinim" jest raptem jedno obciąganie. Czy to wzbudzi kontrowersje? W moim kraju wystarczy, żeby wykląć film. Pewnie w Rosji też można za to trafić na cenzurowane, oni nie bardzo lubią patrzeć, jak dwóch facetów ssie sobie pindole. Ale ja potrzebuję tych scen w swojej narracji. Za stary już jestem, żeby pokazywać dymanie tylko po to, by się ludzie na widowni rumienili.
Nie boi się pan, że tak zostanie to odebrane?
Kino robi się wśród ludzi, którym się ufa i którzy pozwalają sobie płynąć z wiatrem własnej wrażliwości. Niestety, wokół są ci wszyscy, którzy robią ze sztuki biznes. Staram się być wolny, w sztuce mam prawo do własnego widzenia świata. Wtedy staje się ona wspaniałą podróżą. Nie zapominajmy o tym.
Dlatego przeniósł pan na ekran biografię Pasoliniego?
Chciałem zrobić film o Pasolinim, od kiedy usłyszałem, że umarł. Zakochałem się kiedyś w jego "Dekameronie". To było objawienie. Bez 3D, wysadzania mostów i CGI, a wielkie, ponadczasowe kino. Dzisiaj takie dzieła już nie powstają. Ludzi uczy się przeciętności.
DSK, Pasolini, teraz pan kręci film o własnej rodzinie. Prawdziwe postacie ciekawią pana najbardziej?
Robię dokument o babci. Ale co za różnica, czy opowiadam o krewnej, czy o facecie z pierwszych stron gazet? Dobry reżyser zawsze kręci filmy o sobie.