Jak tym razem pracowało się z Hansem Petterem Molandem? To już wasz czwarty raz.
Stellan Skarsgård: Wspaniale. Mam kilku ulubionych reżyserów, przyjaciół. Powroty do wspólnych projektów są jak zabawa w piaskownicy, to idealne środowisko dla kreatywności. Ten film różni się od popularnego na świecie "nordyckiego kina noir". Żartujemy z kina gatunków, budujemy gatunkowe schematy, a potem rozpirzamy je w pył, gramy z formą. Gdybyśmy się razem dobrze nie bawili, to nie wracalibyśmy do współpracy.
Bezkresne połacie śniegu i małomówny operator pługa. Co pan pomyślał o scenariuszu "Obywatela roku", gdy pierwszy raz wpadł panu w ręce?
Zanim natknąłem się na pierwszą mówioną kwestię w tekście, przeczytałem chyba ze czterdzieści stron... Na początku nie do końca wiedziałem, co właściwie mam w nim grać! Po lekturze scenariusza nie byłem przekonany, jaki klimat ma mieć film, a zwykle to się czuje. Martwiła mnie ta niepewność. Scenariusz był niezwykle różnorodny, mieszały się w nim chyba wszystkie gatunki, od banalnego, tandetnych dowcipów, po poważny dramat... Ale Hansowi odpowiednio poprzycinać, dawkować i stworzył dla tych wszystkich klimatów osobny, oryginalny świat, fikcyjną Norwegię. Wiedział, co chce zrobić, i po prostu mu zaufałem.
Nils, pana bohater, to straszny milczek. Trudno gra się postać, która ma ograniczone możliwości wyrazu?
Film to nie literatura. Im mniej muszę wyrażać słowami, im więcej twarzą, ciałem, tym lepiej. To na pierwszy rzut oka wygląda, jakby aktor nic nie robił, ale wymaga ogromnej pracy, tylko że ona nie jest oczywista. Wszystko musi się dziać w środku, widownia ma dostrzec w oczach aktora, jakie emocje w nim buzują. Lubię grać tak pod przykrywką. Nils nie ma narzędzi, przy pomocy których mógłby pokazać swoje emocje, swój żal po stracie syna. Nie umie się komunikować nawet z własną żoną. I być może dlatego jedynym ujściem dla tych uczuć jest mordowanie. I dlatego też te morderstwa są takie brutalne. Jemu zostały tylko prymarne uczucia, wśród nich właśnie gniew i agresja.
W filmie jeden z bohaterów radzi swojemu synowi, którego wyśmiewają koledzy ze szkoły, żeby użył wobec nich siły. Pan, jak rozumiem, udzieliłby innej rady?
Jako dziecko byłem gnębiony w szkole. Moi rodzice powiedzieli mi wtedy, że powinno mi być żal osób, które tak się do mnie odnoszą, bo nie są zbyt mądre. Nigdy nie patrzyłem na nich jak na silnych ludzi. W moim odczuciu utracili moc, robiąc to, co robili. Mogli być agresywni, mogli nawet mnie uderzyć, ale nie mogli mnie skrzywdzić, bo byli maluczkimi ludźmi.
W filmie niedużo się mówi, ale sporadyczne dialogi są porywające. Wszystko było w scenariuszu?
Na ekranie jest znacznie mniej dialogu niż pierwotnie planowaliśmy. Pracowanie z Hansem Petterem to niezwykle kreatywny proces. Aktorzy dużo próbują, panuje świetna atmosfera i często takie zaimprowizowane linijki trafiają do filmu.
Podobno im trudniejszy film, tym więcej zakulisowej zabawy. Kręciliście w straszliwym mrozie. Na planie i tak było wesoło?
Praca była bardzo przyjemna. Ale muszę przyznać, że jestem raczej wielbicielem wnętrz, a tu kręciliśmy przy 25–28 stopniach poniżej zera. W niektórych scenach widać, że dosłownie nie jestem w stanie ruszać mięśniami twarzy, tak kurewsko zimno wtedy było. Bruno Ganz i serbscy aktorzy musieli robić duble do swoich scen śmierci przy -25 stopniach w samych garniturach... To był dopiero horror. Kiedy jest aż tak zimno, nie czuć już mrozu, tylko ból...
Domyślam się, ze w takim razie "Nimfomanka" była idealnym filmem dla pana? Cały czas tylko siedzenie w sypialni...
Dokładnie tak. Dwa tygodnie w sypialni, oto jakie zadania aktorskie lubię najbardziej! Ale niestety nie leżałem w tym łóżku, choć próbowałem się do niego wsunąć, ale mi nie pozwolili.
Który projekt był trudniejszy?
Fizycznie oczywiście "Obywatel...". Ale u Larsa mam około 90 minut dialogu. Kiedyś wycięliśmy z Charlotte Gainsbourg ze scenariusza tylko nasze sceny –
z tego mógłby powstać pełny scenariusz! Gadanie, cały czas gadanie... rozmawialiśmy przez bite dwa tygodnie. To cholernie dużo słów do zapamiętania.
Shia LaBeouf chełpi się, że jest jedynym aktorem, który rzeczywiście grał w swoich rozbieranych scenach. To prawda?
Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć, nie było mnie tam, kiedy kręcił swoje sceny. Ale mogę zapewnić, że w drugiej części "Nimfomanki", kiedy mój bohater obnaża swoje genitalia, na ekranie widać penis Larsa, nie mój. Taki mały i zwiędły (śmiech). Mam na koncie bardzo dużo rozbieranych scen, tak wyszło. Na IMDb.com zdaje się można wyczytać, w których filmach się obnażam... Mój penis powinien mieć tam chyba osobne konto.
Sceny seksu nigdy nie są dla pana trudne?
Mam bardzo luźny stosunek do nagości, także własnej. Trudno jest mnie zawstydzić w tym temacie. Ale sceny seksu w filmie potrafią być skomplikowane. Zwykle to kobiece ciała są bardziej eksploatowane przez kamerę, to aktorkom jest więc przeważnie trudniej być nago na planie. A jeśli kobieta czuje się niekomfortowo, wtedy jej partner ekranowy również, i praca robi się niewygodna, wręcz bolesna. W takiej sytuacji robi się, co może, by partnerka poczuła się bezpieczna.
W Berlinie premierze reżyserskiej wersji "Nimfomanki" Lars Von Trier pojawił się w koszulce "Persona non grata", nawiązującej do canneńskiego skandalu sprzed trzech lat...
On wciąż nosi urazę. To go bardzo zabolało. Ufał prasie, ci ludzie go znali, a potem on robi niefortunny żart, a wszyscy oni, którzy doskonale wiedzą, że on nie jest żadnym nazistą, piszą coś innego w swoich gazetach... Potem jego dzieci w szkole muszą wysłuchiwać, że ich tatuś kocha Hitlera. I ci pieprzeni tchórze z canneńskiego festiwalu. Najpierw zażądali, żeby publicznie przeprosił za swoją wypowiedź, co uczynił. A oni dwa dni później i tak go wywalili, jako właśnie "persona non grata" właśnie. I to wszystko w roku, kiedy festiwal reklamował się jako miejsce świętujące wolność słowa. Według mnie to absolutnie żenujące.
Pana kolejni synowie coraz lepiej radzą sobie zawodowo. Myśli pan, że zagracie kiedyś wszyscy razem?
Musielibyśmy się najpierw wszyscy znaleźć w jednym miejscu w tym samym czasie... Grałem już z każdym z nich z osobna, to zawsze było przyjemne, bo jesteśmy podobni. Jak to w rodzinie bywa, podobnie postrzegamy świat, a więc łatwiej nam znaleźć wspólny punkt zaczepienia, zinterpretować scenę. Poza tym w obserwowaniu własnego syna, który udaje kogoś innego – albo twojego ojca! – jest coś absurdalnego. Można się zachichotać na śmierć.