Twórcy filmu uparli się, że chcą mieć polskiego aktora w obsadzie.
Andrzej Blumenfeld: I trafiło na mnie.

Najpierw odbył się nietypowy casting.
Stanąłem przed kamerą na tle białej ściany i powiedziałem tekst, który podrzucał mi człowiek zza kamery. I tyle. Nie wiem, czy casting to odpowiednie słowo, człowiek wchodzi z ulicy i musi sprzedać swoją energię – wewnętrzne napięcie, jakąś dramaturgię. Trudno określać szanse na podstawie takiego przesłuchania, kiedy nie ma kontaktu z osobą, od której wszystko zależy. Na nic nie czekałem po tym nagraniu. Mało odbyłem takich spotkań? Czasem ze świetnym skutkiem, czasem wręcz odwrotnie. Różnie bywało.

Reklama

Aż tu nagle tydzień później dzwoni telefon.
Poinformowano mnie, że reżyser filmu chciałby ze mną porozmawiać przez skype'a. Ken Scott okazał się bystrym, dowcipnym i, co najważniejsze, normalnym człowiekiem. Wcześniej zdążył zrealizować francuskojęzyczną wersję "Wykapanego ojca", film nosił tytuł "Starbuck" i został nakręcony w Kanadzie w 2011 roku. Tamta propozycja była bardziej obyczajowa, skupiona na dramacie bohaterów. Nasza jest lżejszym wariantem kierowanym przede wszystkim do amerykańskiej publiczności. Choć tym razem Ken skupiał się na innych aspektach tej historii, główny wątek i bohaterowie pozostali bez zmian. Wszystko miał przerobione, zanalizowane, dokładnie wiedział, czego chce.

Jakie były pana refleksje, reakcje po pierwszej lekturze scenariusza?
Scenariusz był świetnie napisany, bawiłem się podczas jego pierwszej lektury – śmiałem się często i szczerze. Jeśli aktor czyta scenariusz pod kątem swojej roli, ale śmieje się jako widz, to nie może być lepiej.

Zagrał pan ojca głównego bohatera. To postać drugoplanowa, ale bardzo ważna w życiu nieustatkowanego Davida Wozniaka.
Przytoczę tu pewną anegdotę – kiedyś zapytano Dustina Hoffmana, skąd wziął się jego pomysł na główną bohaterkę w "Tootsie". I on powiedział, że próbował naśladować wiele kobiet, ale długo mu się nie udawało. Miał wrażenie, że to, co robi, nie jest naturalne i prawdziwe, był zrozpaczony, bo zbliżał się termin pierwszych zdjęć, a on nic nie miał do zaproponowania. Nie wiedział, jak ma grać, bo zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie zna dobrze żadnej kobiety. Był parę razy zakochany, przyjaźnił się z kilkoma dziewczynami, ale nie znał ich na tyle głęboko, by móc z nich czerpać. I nagle coś go tchnęło. Zdał sobie sprawę, że przecież zna bardzo dobrze swoją matkę. Taką, jaką ją znał, taka była. I nią się inspirował w budowaniu roli. Mówię o tym nie bez powodu – chyba dopiero po zakończeniu pracy nad tym filmem zdałem sobie sprawę z tego, jakiego człowieka stworzyłem. Nieco bezwiednie, ale... zagrałem swego ojca. Był bardzo zbliżony do mojego bohatera oraz jego życiowej postawy i energii. Taki lokalny filozof, Sokrates na własną rękę. Prostolinijny, solidny, empatyczny, dobroduszny, mądry życiowo.

Ale pana postać to również inny typ Polaka emigranta niż zwykle przedstawiany w kinie amerykańskim.
Zwróciłem od razu na to uwagę. Oglądałem mnóstwo filmów, w których mówiąc najoględniej Polacy byli pokazani jako taka "dziwna, egzotyczna mniejszość etniczna" – raczej idioci – podobnie jak Meksykanie czy Portorykańczycy. Na szczęście wizerunek Polaka ulega zmianie, kino również zaczyna inaczej nas postrzegać. "Wykapany ojciec" to historia opowiedziana z przymrużeniem oka, ale w sposób ciepły, rodzinny, znajomy. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że nie miało znaczenia to, że ojciec głównego bohatera jest Polakiem. Każdy tu ma swoje dziwactwa, śmiesznostki.

Ile miał pan dni zdjęciowych?
W sumie dziewięć dni zdjęciowych, ale to się rozłożyło w czasie. Dwa razy wyjeżdżałem do USA, za każdym razem na dwa tygodnie. Nigdy wcześniej nie byłem w Stanach. Pierwsza moja podróż i od razu miałem okazję zwiedzić Nowy Jork. Nie nudziłem się w ogóle, najchętniej bym nie spał.

Reklama

A jeszcze trzeba było stawiać się na planie.
Ale tam jest ogromna dyscyplina pracy. Nikt na planie nie jest przez przypadek, pracują sami zawodowcy.

Chce pan powiedzieć, że u nas jest inaczej?
Kiedyś przemysł filmowy był u nas bardzo zawodowy, ale w pewnym momencie wszystko się rozsypało. Według mnie profesjonalizm w tej branży już nie istnieje, albo zdarza się bardzo rzadko. W USA jeśli rozpoczyna się jakieś przedsięwzięcie – tak samo dotyczy to spektakli teatralnych – to najważniejszy jest poziom realizacji danego projektu. To jest niesamowite, ale będąc w Stanach ma się poczucie, że każdemu może się udać. W Polsce wszystko jest wymuszone, na każdym kroku czuć opór. Stany i Polska pod tym względem to są dwie różne planety.

W sposobie pracy polskich i zagranicznych aktorów dostrzega pan różnicę?
Nie ma żadnej różnicy w graniu, w budowaniu roli. Tylko tam, jak już się ma pracę, nie ma szansy na to, by coś skłamać albo coś źle zrobić, na przykład od niechcenia. Po co? Trzeba zrobić najlepiej jak się umie. Trzeba wejść najgłębiej jak się da, włączyć empatię, wrażliwość, inteligencję. Tam się pracuje dla widza, on jest najważniejszy. W Polsce często pytamy reżysera: co widz powie na to, co proponujemy, jak zareaguje? Przecież wyczuje fałsz... I wtedy niektórzy reżyserzy, ale też producenci, zwykle patrzą na nas jak na idiotów. A przecież my – aktorzy – wszystko robimy z myślą o publice. Widz jest siłą.

Co jest ważne?
Żeby widz się śmiał, by się wzruszył, by wyszedł ze spektaklu czy z seansu z czymś. Rozśmieszać jest najtrudniej, oczywiście nie mówię tu o pustej rozrywce, ale o reakcji widzów, która oczyszcza, coś znaczy i uruchamia. Będąc w USA spędziłem godziny na oglądaniu stand-uperów. Ta konwencja skupia wybitnych zawodowców. Byłem zachwycony ich umiejętnościami, wyczuciem formy, tempa, rytmu. Przełamują wszystkie możliwe tabu kulturowe, a ludzie się śmieją, nikt się nie obraża. Oni są sami na scenie, ich jedyne rekwizyty to ciało i mikrofon, a wyczarowują każde zdarzenie.

Dlaczego publiczność w Polsce nie potrafi śmiać się sama z siebie?
Michaił Bachtin wprowadził do nauki o literaturze pojęcie karnawalizacji. Raz do roku musi odbyć się pewien rytuał, nawet krwawy, który jest jak wentyl bezpieczeństwa. To jest silnie obecne w kulturze zachodniej, w Polsce nie istnieje. Widziałem to u Niemców i bardzo mi się podobało. Nasi sąsiedzi w sylwestra zakładają takie śmieszne czapeczki i mogą przejechać się po każdym – nikt nie jest świętą krową: politycy, literaci, artyści – może dostać się każdemu. To jest oczyszczające i potrzebne w narodzie. Zastanawiałem się wiele lat temu, czy w Polsce byłoby to możliwe. Nie mam zielonego pojęcia. Przy tym stopniu drażliwości i wysokiej samooceny chyba nie.

Nie po raz pierwszy grał pan nie w ojczystym języku. Jakie to uczucie dla aktora?
W obcym języku grałem tak w filmie, jak i w teatrze. Wiele lat temu musiałem się nauczyć języka niemieckiego właśnie z myślą o scenie. To była gehenna, ale chyba się udało, niemiecki widz mnie rozumiał. Za każdym razem jednak to jest swego rodzaju rytuał przejścia, inicjacja. Człowiek na ten czas musi wejść w inną muzykę. Musi zostawić to swoje brzmienie gdzieś obok. To jest bardzo jednoznaczne przejście. Zaczyna się śnić w danym języku, myśleć, liczyć. Dopiero wtedy ma się wypracowaną pewność przed kamerą albo przed widzem w teatrze. Można się co prawda nauczyć "na małpę", ale wtedy trudno mówić o uprawianiu zawodu aktora.

Co pomaga w uwrażliwieniu na melodię innego języka?
Przede wszystkim słuch, ale trudno to precyzyjnie określić. Ja, gdy mam grać w obcym języku, natychmiast zaczynam dużo słuchać, czytać, włączam telewizję, śledzę reklamy. Język musi do mnie przychodzić z każdej strony. Cokolwiek pomyślę, zaraz staram się to przetłumaczyć, znaleźć ekwiwalent najbliższy pierwotnej refleksji. Niektórzy uważają, że tylko nieśmiali ludzie mogą być dobrymi aktorami. Tak wiele ich kosztuje przełamywanie nieśmiałości, że dzięki temu stają się wiarygodni. Proszę sobie wyobrazić dodatkową trudność w postaci grania w obcym języku. To jest kolejny etap wtajemniczenia. Ale wszystkiego można się nauczy lub wyuczyć. Są i tacy, którzy twierdzą, że aktorstwo to jedynie rzemiosło. Dla mnie ten zawód zaczyna się, gdy włączasz empatię.

Czyli?
Współodczuwanie. Zapominam o sobie, a zaczynam odczuwać drugiego człowieka. Ważne są jego problemy, ja znikam. Nie myślę o sobie, słucham partnera i z niego biorę.