Lambert Wilson: W jakim języku będziemy rozmawiać?

Jak to w jakim? Po polsku.

Naturalnie. (Wilson wymawia to słowo nienaganną polszczyzną – przyp. autorki).

No właśnie.

Czuję, że mnie przeceniasz. Znam pojedyncze słowa, wielu rzeczy się domyślam, ale to wszystko. Potrafię się porozumieć w kilku językach, szybko zapamiętuję obce zwroty, głównie na planach, ale nie są to wyszukane sformułowania. Wystarczają jednak do codziennego użytku. To też wynika z rodzaju pracy – w zawodzie aktora pamięć, a przecież działamy w słowach, jest niezbędna. Jesteśmy wyczuleni na brzmienie i dźwięki, uczymy się odpowiednio akcentować, to wszystko wykształca w nas pewną łatwość.

Pracowałeś i pracujesz z wybitnymi reżyserami, swego czasu mówiło się nawet, że kolekcjonujesz reżyserów.

Tak, choć to określenie nieco dla mnie krzywdzące. Ale faktycznie, kiedyś byłem gotowy przyjąć rolę drugo- i trzecioplanową, nawet epizod, jeśli reżyser był dla mnie autorytetem. Pracować z mistrzem, co często sprowadzało się do obserwowania go przy pracy, to był według mnie zawsze przywilej. W dalszym ciągu tak uważam. Ale dziś jestem skłonny pracować z debiutantem, jeśli ma coś interesującego do zaproponowania. Dorosłem do tego, by zaufać komuś, kto jest dopiero na początku drogi, ale to wymagało czasu. Zawsze wydawało mi się, że od doświadczonego twórcy z dorobkiem więcej się nauczę. Poza tym łatwiej podporządkować się komuś, kogo szanujesz, kto stanowi dla ciebie wyzwanie, kto ci imponuje, niż komuś, kto jest od ciebie o kilka pokoleń młodszy. A może się mylę…

Reklama

To odwróćmy teraz to, co mówisz. Pracując z francuskim reżyserem Alainem Resnais, powiedziałeś, że to aktor musi zasłużyć na jego sympatię, uwagę, szacunek.

Tak, chociaż on by pewnie tego tak nie ujął. Tak jest z wieloma reżyserami, którzy tworzą swoje aktorskie rodziny. Jak filmowy twórca upodoba sobie jakieś twarze czy osobowości, zdarza się, że pracuje z tymi wybranymi aktorami i aktorkami przez całe życie. Trochę inaczej bywa, gdy aktorka zostaje żoną reżysera albo producenta, lub odwrotnie – aktor mężem reżyserki czy producentki – ale historia kina pokazuje, że takie duety, głównie w tych dwóch pierwszych wariantach, sprawdzały się wielokrotnie. Prawda jest taka, że każdy z filmowców ma swoich ulubieńców, z którymi kocha pracować, do których uwielbia wracać. Z tym nie warto walczyć, ja nigdy nie byłem negatywnie nastawiony do tego typu relacji, nie wzbudzały mojej niechęci czy zawiści. Super, jeśli reżyser chce poszukiwać, stawia na nowe twarze, ale wiem, że nic nie przebije pracy z kimś, kogo rozumiesz i kto cię rozumie w sposób intuicyjny, niemal bez słów.

Spotkałeś kogoś takiego na swojej drodze?

Tak, mojego ojca [aktor, reżyser, dyrektor Théâtre de l’Oeuvre w Paryżu w latach 1978–1995 – przyp. red.]. To był nieco inny typ relacji, ale kontakt z nim wiele mi dawał. Czerpałem z niego w sposób niezwykły. I on mi na to pozwalał. Gdy ostatnio pracowałem z Michelem Piccolim, to częściej niż zwykle wspominałem ojca, który do dziś jest mi bliski. Piccoli przypominał mi ojca w sposobie mówienia, to był ten sam rodzaj gestu, a może raczej ten sam rodzaj energii, otwartości na drugiego człowieka. To bardzo cenne w tym zawodzie.

Otwarty ponoć nie był za bardzo Sean Connery w filmie "Na skraju przepaści", który realizowaliście w Szwajcarii w 1982 roku. Czy to prawda?

Spędziliśmy wspaniałe chwile na planie, choć łatwo nie było. Stresowałem się. Będę szczery, prawie non stop wyliczałem w pamięci nazwiska słynnych aktorów – Marlon Brando czy Montgomery Clift – z którymi współpracował reżyser Fred Zinnemann. Każdej nocy w pokoju mojego szwajcarskiego hotelu niemal płakałem z niepokoju. Obawiałem się, że zrobię coś źle, że zawiodę. Pracowaliśmy intensywnie przez ponad trzy miesiące. Potem zimą były dokrętki. Byłem przerażony. Sean był surowy, ostry, dostarczył mi ciężkich przeżyć. Nie podobała mu się Szwajcaria, nie lubił wspinaczek wysokogórskich, nudził się, bo nie było pól golfowych. Interesował go tylko golf. Jego dość podły nastrój i niezadowolenie przenosiły się na sposób pracy i atmosferę na planie. Nie był w dobrej kondycji, ale w Londynie jak mieliśmy dokrętki, było już lepiej. Pamiętam, że po wszystkim byłem szczęśliwy, ale wykończony.

Reklama

Prócz kina zajmujesz się także muzyką, występujesz na najsłynniejszych scenach operowych świata.

Tak, dysponuję barytonem. To najczęściej występujący głos męski, mieści się między tenorem a basem, ale chyba jest nienajgorzej, skoro tak jak mówisz, udało mi się wystąpić na kilku najbardziej renomowanych scenach. Ostatnio w Mediolanie w Operze La Scala wcieliłem się w Kandyda. To przeżycie nieporównywalne z niczym innym. Muzyka to nie tylko wielka pasja, tak jak sztuka współczesna, lecz także możliwość odpoczynku od kina, od siebie – aktora, od innych aktorów, planów filmowych, garderoby w teatrze, pracy przed kamerą. Ja nie jestem dobrze zorganizowany, raczej chaotyczny, ale właśnie praca w operze dobrze organizuje mi życie zawodowe, wpływa na wszystko inne, jakoś tak automatycznie i bezboleśnie nawiguję dzięki temu całą resztą. Muzyka sprawia, że mogę zatęsknić za kinem. Jak wracam na plan, jeszcze bardziej doceniam swoją pracę, nawet jeśli nie są to postaci pierwszoplanowe. Nie szkodzi.

Zero frustracji?

Oczywiście, że czasami chciałoby się robić więcej. Czasami ma się poczucie niedosytu, niezaspokojenia. Ale zazdrość to początek końca, zawsze, w każdym zawodzie, nie tylko zresztą dotyczy to pracy, odnosi się do całego życia. Dostając propozycję udziału w jakimś projekcie, zawsze masz nadzieję, że to coś większego, jeśli nie główna rola, to przynajmniej propozycja, która sprawi, że 50 procent uwagi widzów będzie skupiona na tobie. Cóż… Według mnie z drugiego planu częściej widać lepiej. Może się tylko pocieszam, bo oczywiście wybieramy ten zawód, by grać role wiodące, ale myślę, że grając na drugim, trzecim planie, ma się więcej czasu na przemyślenia, na naukę, można skupić się na tym, by chłonąć sposób pracy innych. To jedna z najważniejszych zalet aktorstwa.

Dlatego wybrałeś ten zawód?

Jasne, że nie! Wybrałem go dlatego, by być kimś innym niż sobą. To największy bonus, jaki dostaje się w prezencie w tej pracy. Aktorstwo z jednej strony pozwala uciec od siebie, od własnych lęków, bolączek, pragnień, z drugiej – pozwala się z nimi zmierzyć. Daje dystans do tego, kim się jest, a kim by się chciało być. Dlatego to także przy okazji terapia. Można się sprawdzić w sytuacjach, w których nigdy byśmy się nie znaleźli, można bezkarnie ryzykować, wszystko jest osadzone w bezpiecznych ramach zawodu. Oczywiście można się też zatracić, ale nie po to mam papiery na to, co robię, by przechodzić osobiste psychodramy na planie bądź w teatrze. Dla mnie kino to przede wszystkim uruchamianie wspomnień. Obrazy na ekranie otwierają w widzach to, co przechowują zakamarki ich pamięci. Nie inaczej jest ze mną.

Który z reżyserów miał na ciebie największy wpływ?

Alain Resnais oczywiście, ale też Fred Zinnemann czy André Téchiné.

A bracia Wachowscy i "Matrix"?

To była świetna przygoda. Wspaniale było uczestniczyć w tak złożonym projekcie, zobaczyć od wewnątrz, jak taki filmowy kolos działa, ale takie kino na co dzień mnie nie interesuje. Swoją drogą takie kino na pewno na co dzień nie interesuje się mną. Hołubię wspomnienia o takich filmach, jak "Ludzie Boga" czy "Księżniczka Montpensier". To były bardzo ważne dla mnie tytuły, wiele mi dały te filmy, traktuję je przede wszystkim w kategoriach spotkań z ludźmi. Takim przeżyciem była niewątpliwie praca z Andrzejem Wajdą. Realizowaliśmy "Biesy" w 1988 roku, do dziś to bliskie mi chwile. Byłem pod wrażeniem pracy całej ekipy.

Co to była za obsada, obok polskich aktorów stanęli m.in. Omar Sharif i Isabelle Huppert.

Tak, ale zawsze imponowali mi polscy aktorzy. Mam wielki szacunek do Jerzego Radziwiłowicza. To wspaniały aktor, piękny i mądry człowiek. Solidny, uporządkowany, poważny, można na nim polegać. Nieprzenikniony, ale o wielkiej charyzmie. Wspominam pracę z nim bardzo często. To było fantastyczne doświadczenie.