Jej twórczyni Phyllida Lloyd uparła się, żeby pokazać wszystko – portretuje więc swoją bohaterkę od dzieciństwa do późnej starości, gdy dotknięta demencją Thatcher cofa się w głąb własnej pamięci, zostawiając daleko za sobą tracącą znaczenie i kształty teraźniejszość. Wszystko to sprawia, że Lloyd jako autorka filmowego podręcznika wywiązuje się ze swojego zadania znakomicie. Niestety, jako reżyserka ponosi klęskę.
Pomysł, aby wyjść od rojeń i pojedynczych rozbłysków świadomości starszej pani, a potem stopniowo odsłaniać korzenie jej wspomnień, mógłby zaowocować znakomitym filmem. Podstępność choroby Alzheimera polega przecież na tym, że chory najwcześniej traci kontakt z tym, co składa się na jego najbardziej aktualną rzeczywistość. Z kolei pamięć o najdawniejszych wydarzeniach długo pozostaje nienaruszona, bogata w najdrobniejsze szczegóły. W tym wypadku logiczne wydałoby się rozbicie fabuły na dwie podstawowe płaszczyzny czasowe. Jedną rozmytą, obcą, z punktu widzenia chorej zupełnie nielogiczną i drugą, w której mieści się to, co już przeżyte, a więc bez problemu odtwarzane przez wciąż jeszcze nadzwyczajny umysł.
Phyllida Lloyd początkowo idzie dokładnie tym tropem, zmienia jednak kierunek przestraszona własną odwagą w ukazywaniu zniedołężniałej bohaterki. Realistyczne, ogołocone z wszelkich niepotrzebnych dodatków sekwencje choroby przechodzą nagle w nieznośnie uproszczone, tendencyjne ilustracje. Meryl Streep, która w scenach rozgrywających się współcześnie przechodzi samą siebie, gaśnie aktorsko wtedy, gdy wydawałoby się, że powinna mieć najwięcej do zagrania. Nie jest to oczywiście jej wina – kunszt i doświadczenie umożliwiają jej bycie wiarygodną nawet wtedy, gdy scenariusz w tym przeszkadza. Tylko że w tym wypadku wiarygodność służy wyłącznie odtwarzaniu, a odtwarzanie – nieznośnej, hagiograficznej agitce, jaką w ostateczności okazuje się "Żelazna dama".
ŻELAZNA DAMA | reżyseria: Phyllida Lloyd | dystrybucja: Best Film