"Mniejsze zło"
Polska 2009; reżyseria: Janusz Morgenstern; obsada: Lesław Żurek, Magdalena Cielecka, Tamara Arciuch, Borys Szyc, Anna Romantowska, Janusz Gajos; dystrybucja: VIsion; czas: 110 min; Premiera: 23 października; Ocena 3/6



Nestor polskiego kina, nie licząc bardzo dobrego telewizyjnego „Żółtego szalika”, milczał jako reżyser przez wiele lat. Jego ostatni obraz powstał w połowie lat 80., zaś te, które przyniosły mu uznanie, dekadę i dwie wcześniej. Skupiający się w swoich najlepszych filmach („Do widzenia do jutra”, „Jowita”, „Trzeba zabić tę miłość”) na problemach młodych ludzi, bohaterem swojego powrotu również uczynił dwudziestokilkulatka.

Kamil Nowak (Lesław Żurek) to człowiek bez właściwości: świnia, ale bez przesady, oszust, ale okazujący skruchę, wieczny lawirant, niezdolny ani do zbytniego zaangażowania, ale potrzebujący uczuć. Takie ustawienie bohatera czasów Stanu Wojennego, dalekie od martyrologicznych klisz jest świetnym punktem wyjścia dla filmu. Tyle tylko, że Żurek w tej roli jest jak ze słynnej anegdoty z planu „Maratończyka”, kiedy to Dustin Hoffman biegał jak szalony, aby się przed kamerą wyglądać na zmęczonego, a zszokowany sir Lawrence Olivier zapytał go: „a nie może pan tego zagrać?”. Zamiast wziąć aktora, który nijakiego zagrać potrafi, Morgenstern obsadził nijakiego Żurka.

Reklama

p

Akcja filmu opartego na powieści Janusza Andermana zaczyna się w 1978 roku, kiedy trochę dla szpanu, trochę ze strachu, co powie kolega Kamil podpisuje list opozycjonistów do władzy. Niespodziewanie dla siebie odkrywa, że niekosztujący go nic akt odwagi otworzył mu wiele drzwi i zapewnił przychylność kobiet. Brnąc w kolejne małe i duże kłamstwa zaczyna robić całkiem solidną karierę jako literat. Tyle tylko, że niemal od początku mało obchodzi nas jego historia.

Główny bohater jest ustawiony tak, że pozostaje zawsze w cieniu swoich ekranowych partnerów, raczej pełni funkcję cienia, a nie dominanty prowadzącej nas po nierównych epizodach – romansu z panią psychiatrą (Arciuch), związku z aktorką (Cielecka), przepychankach w domu rodzinnym (genialni Romantowska i Gajos), znajomości z szalonym pisarzem (Pszoniak), ale sam pozostaje poza naszym zainteresowaniem. Nigdy nie jest więcej niż tylko tłem. Nawet jeżeli taka była intencja twórcy „Mniejszego zła”, to jakoś ta koncepcja nie przekonuje. Zwłaszcza, że w przeciwieństwie do fascynujących idealistów, których łamie rzeczywistość, którzy byli bohaterami najlepszych filmów Morgensterna: „Do widzenia, do jutra” (Cybulski) i „Trzeba zabić tę miłość” (Jankowska-Cieślak) Kamil odbywa drogę w odwrotnym kierunku: do idealizmu dojrzewa na końcu (zresztą finał jest przez to nieprzekonujący). Wszystkie jego poprzednie wybory są ufundowane na kłamstwie. Czy będzie chodziło o zaangażowanie w opozycję, czy przypisanie sobie autorstwa książki. Byle do przodu, byle pokryć swój brak talentu, byle uciec od swojej nijakości.

Udało się Morgensternowi zrobić przewrotny i interesujący portret przełomu lat 80. i 90. Udało się uchwycić dwuznaczność tamtych czasów, grę, w której wszyscy, nawet mimowolnie uczestniczyli. Świetnie uchwycona jest choroba świata, w którym da się wybrać tylko między mniejszym, a większym złem. Powstał obraz bardziej przenikliwy niż w inne próby zmierzenia się ze Stanem Wojennym, tym bardziej szkoda, że jego potencjał częściowo zmarnowany.