Patent sprawdzony w "Shreku", a potem po wielokroć kopiowany polegał z grubsza na nadbudowywaniu ponad bajkową fabułą dla widowni dziecięcej, atrakcji dla dorosłych, bazujących na pastiszu, parodii, cytatach, zapożyczeniach, czy odniesieniach do pozaekranowej rzeczywistości. Duch postmoderny krążący w środowisku filmowych "animatorów" od jakiegoś czasu jednak stracił impet. Główni gracze na rynku animacji: Pixar, Disney, DreamWorks czy Sony zaczęli coraz częściej powracać do klasycznych form i poszukiwać nowych rozwiązań.
Pixar od lat dzierży w owych poszukiwaniach palmę pierwszeństwa. Najpierw przeprowadził animację z dwóch wymiarów w trzy, w "Toy Story" zamienił ołówek na komputer, a skostniałą formułę disneyowskiego musicalu zamienił na mieszankę akcji i błyskotliwego humoru. Nie pozostał jednak wierny raz wymyślonej formule. Czarodzieje z Pixara potrafili kongenialnie sparodiować konwencję superbohaterskich widowisk w "Iniemamocnych", a w "Wall-e" nie bali się zaryzykować, łącząc pozornie niefilmową oszczędność z piętrowymi, inteligentnymi aluzjami i odniesieniami, znacznie bardziej wyrafinowanymi niż te ze "Shreka". Z kolei w swojej najnowszej produkcji – "Odlocie", który w zeszłym tygodniu trafił na ekrany naszych kin, Pixar znów podjął ryzyko przełamania schematów. Już samo uczynienie głównym bohaterem zgryźliwego tetryka, który przynajmniej początkowo z trudem daje się lubić, to pomysł więcej niż odważny. Tym bardziej, że nikt tu starości nie wygładza, nie lukruje babciowym i dziadkowym ciepłem. Wręcz przeciwnie – bez ogródek i eufemizmów pokazuje niedołęstwo, skazanie na marginalizację, pobłażliwe odrzucenie. Z przecież zanim zostało się tetrykiem, było się kiedyś dzieckiem pełnym marzeń i ambitnych planów na przyszłość. Carl Friedrickson jako chłopiec zafascynowany jest postacią podróżnika i odkrywcy Charlesa Muntza. Jego pasję podziela poznana przypadkowo dziewczynka Ellie. Odtąd wspólnie snują plany dalekich wypraw i życia pełnego przygód. Są już zawsze razem. Biorą ślub i zbierają pieniądze na podróż do Południowej Ameryki. Tyle, że proza życia skutecznie te plany weryfikuje i nigdy nie udaje im się dziecięcych marzeń spełnić. W końcu Ellie umiera i Carl zostaje sam w domu pełnym pamiątek.
I tu właśnie zupełnie rewolucyjny pomysł jest pogrzebany. Pięciominutowa sekwencja pokazująca w genialnym skrócie koleje życia Carla to prawdziwe arcydzieło. Jest tak skondensowana, że oddziałuje z siłą pełnometrażowego dramatu. W prostych symbolicznych, pozbawionych dialogu obrazach, stylizowanych na kino retro, mieści się prawda życia i prawda kina. Tak właśnie działa "Odlot". To film bardziej dla dorosłych niż dla dzieci, a haczyk nie tkwi tym razem w postmodernistycznych chwytach, ale w emocjonalnym ładunku odwołującym się do starych dobrych sposobów grania na emocjach wyjętych z klasycznych konwencji. Dzieci dostaną to, czego oczekują. Bo Carl w końcu przypiętym do balonów domem wyruszy w podróż swego życia i dotrze tam, gdzie zamierzał. Spotka nawet idola swego dzieciństwa. W tej magicznej podróży towarzyszy mu 8-letni grubasek Russell, by konfrontacja dzieciństwa, przed którym świat stoi otworem ze starością, które wrota świata zamyka mogła się dopełnić. Przygodowa część "Odlotu" jest jednak dość konwencjonalna, sformalizowana, jakby doklejona nieco z konieczności. Bo "Odlot" wesołą bajeczką nie jest. Morału też nie głosi prostego. Żadnych komunałów w stylu "na marzenia nie jest nigdy za późno".Zamiast tego pojawia się słodko-gorzka refleksja nad czasem, przemijaniem, życiowe rozrachunki, owszem wzruszające i ostatecznie krzepiące, ale nie sprzedające tanich pocieszeń.
Oryginalny, odważny i niemal rewolucyjny to przykład połączenia animacji artystycznej z familijną. I znamienny dla całego nurtu. Konwencje, strategie, style pomieszały się. Nikt już nie szuka złotego przepisu na animowany eliksir, który byłby w stanie działać po wsze czasy. Animowane kino familijne przestało być przewidywalne i schematyczne, przestało kurczowo trzymać się sprawdzonych recept na sukces. A "Odlot" dowodzi, że warto inwestować w ryzykowne projekty i przyzwyczajać nawet dziecięcą publiczność do rzeczy trudniejszych niż niezobowiązująca rozrywka.