"Słowo jak głaz" (aka "Kremen")
Rosja 2007; Reżyseria: Aleksiej Mizgiriew; Obsada: Jewgienij Antropow, Dmitrij Kuliczkow, Anastasija Biezborodowa, Siergiej Szechowcow; Dystrybucja: 35mm; Czas: 100 min; Premiera: 2 października; Ocena 3/6
Film wyreżyserowany przez Aleksieja Mizgiriowa może wprawić w konfuzję. Z jednej strony sam pomysł zderzenia naiwnych wyobrażeń młodego prowincjusza z moskiewską rzeczywistością ma ręce i nogi. Jest też z głową poprowadzony. Historia chłopaka, który tuż po wojsku przyjeżdża do Moskwy, do dziewczyny, którą znał z czasów dzieciństwa, nie tylko konfrontuje mity z rzeczywistością, nie tylko przynosi czołowe zderzenie tradycyjnych wartości z bezwzględną etyką ery dzikiego kapitalizmu w rosyjskim wydaniu, ale też inteligentnie łączy stare rosyjskie kino z poetyką tego nowego, przeżywającego właśnie renesans. I wszystko byłoby w porządku, gdyby Mizgiriow potrafił twarde założenia konsekwentnie rozwinąć w przekonującą całość. Niestety, zamiast tego sięgnął po wytarte schematy, wymieszał nieco na chybił trafił komedię romantyczną z gangsterskim dramatem, a kicz z manierycznym cytowaniem obrazków rosyjskiej czarnuchy.
p
Mamy tu obraz moskiewskiego zdeprawowania i zepsucia kryjącego się pod wypolerowaną powierzchnią europejskiego sznytu. Rozpisał go reżyser na sceny tak, by rachunek był jak najbardziej detaliczny. Policja kradnie samochody, załatwia lewe interesy z gangsterami, chroni burdele, a jak sprawa się rypnie, to szuka winnych wśród nielegalnie pracujących w stolicy Czeczenów i innych czarnych z Kaukazu. Żeby się dorobić, trzeba się skurwić, sprzedać, dać wciągnąć w logikę prawa pieniądza. Ci, którzy pamiętają jeszcze, że bywało inaczej, siedzą cicho, młodzi znają już tylko taki świat. Wiedzą, że za dobrobyt się płaci, i to wcale nie w rublach.
Naiwny i prostolinijny Anton, który odkrywa dla siebie i dla nas taką właśnie Moskwę, buntuje się przeciwko nienormalnemu porządkowi, ale koniec końców się w nim roztapia. Jego zasady okazują się zbędnym ciężarem skazującym na życiowe upośledzenie. Anton zdaje sobie z tego sprawę i z ofiary zmienia się w kata, a całe napięcie filmu buduje się ostatecznie na pytaniu, czy jest to przemiana prawdziwa, czy tylko pozorna. Rozgrywa się zatem coś na kształt zakładu o duszę bohatera: przejdzie na złą stronę mocy czy tylko podejmie z nią grę, a tak naprawdę będzie robił porządek niczym Franz Maurer. Niby trzyma ten zakład w niepewności, niby gra na emocjach, każąc raz bohaterowi kibicować, a raz życzyć mu klęski. Ale też sprowadza całą rozgrywkę do wyniku, sam jej przebieg kurcząc do wymiarów naskórkowego katalogu grzechów, błędów i wypaczeń: od opłat za toaletę przez handel podrabianymi zegarkami aż do likwidowania niewinnych zamiast winnych. Klisze kina społecznego stają się z czasem coraz bardziej plakatowe, logika niemożliwego romansu czyni wszystko prawdopodobnym, a męskie kino załatwia wszystko szlachetnym odruchem i serią z kałacha. Sam zaś bohater, będąc jednocześnie romantycznym kochankiem, bezwzględnym gangsterem i policjantem z zasadami, w końcu zaczyna przypominać parodię własnych wcieleń.
„Słowo jak głaz” ostatecznie zatrzymuje się więc tam, gdzie na dobre powinno się zacząć, kopiuje wzory zbyt mechanicznie, przekształcając w obraz przerysowany, sieriozny i cokolwiek siermiężnie sklecony. Finał odwołujący się do „Taksówkarza” też nie wygląda wiarygodnie przygnieciony optymistycznym na siłę postscriptum. Nie ogląda się tego źle, „Słowo jak głaz” broni się ciekawym tłem, inscenizacją rodzajowych obrazków, ale zmarnowanego potencjału tym bardziej żal.