"Potwory kontra obcy" (aka "Monsters vs. Aliens")
USA 2009; reżyseria: Rob Letterman, Conrad Vernon; dystrybucja: UIP; czas: 94 min; Premiera: 29 maja

p

Tak naprawdę powodzenie patentu na ten film u najmłodszej publiczności w dużej mierze zależało od pomysłowości kreacji całej galerii dziwacznych stworów, zarówno tych ziemskich, jak i tych przybyłych z kosmosu. Wszystkie są niebanalnie wymyślone, z polotem narysowane, z głową wplecione w popkulturowe matryce.

Reklama

I to właściwie dzięki temu przede wszystkim gładko przełyka się dość schematyczną, międlącą przetrawione wzorce, choć tylko z pozoru błahą fabułkę. Ta skupia się na losach niejakiej Susan – zwykłej dziewczyny z amerykańskiej prowincji. Susan ma przeciętną rodzinę, przeciętną urodę i przeciętne marzenia. Chce wyjść za mąż za telewizyjnego pana od pogody, wyjechać na miesiąc miodowy do Paryża, a potem żyć sobie cicho i spokojnie w cieniu męża, tak jak nakazuje obyczaj i kulturowy wzorzec. Tyle że tuż przed ślubną ceremonią spada jej na głowę kosmiczny meteoryt, który przemienia ją w olbrzymkę. Porwana przez siły rządowe trafia do tajnego więzienia w legendarnej Strefie 51, gdzie przetrzymywane są i inne wybryki natury: zwariowany naukowiec doktor Karaluch, który sam siebie skrzyżował kiedyś z owadem, Brakujące Ogniwo – pół małpa i pół ryba, B.O.B. – niezniszczalna, za to bezmózga galaretowata masa, oraz gigantyczny, larwopodobny Robalozaur z przerostem adrenaliny. Tymczasem na Ziemię przybywa statek kosmiczny niejakiego Gallaksara z zamiarem zniszczenia Ziemi. Szalony generał Monger przekonuje amerykańskiego prezydenta, by wysłać przeciw obcym potwory.

I tu tak naprawdę zaczyna się prawdziwa zabawa dla dorosłych. Reżyserski tandem: Rob Letterman i Conrad Vernon, opowiadając prostą bajkę, bez przerwy odwołują się do czegoś innego. Na potęgę przewrotnie cytują filmy science fiction o kosmitach. Zarówno te klasyczne, jak „Wojna światów” czy „Ziemia kontra latające spodki”, jak i te spod znaku Nowej Przygody, jak „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” czy „ET”, oraz te nowsze, jak „Dzień niepodległości” czy „Marsjanie atakują”. Przy okazji zaś nawiązują do zupełnie innych bajek, przywołując „Podróże Guliwera” Swiffta, parodiując motywy z „Godzilli” albo parafrazując „Doktora Strangelove’a” Kubricka w satyrycznej scenie narady w tajnym prezydenckim bunkrze. Letterman i Vernon lepią z tego wszystkiego patchwork inteligentnie igrający z oczekiwaniami i przyzwyczajeniami widowni, a przy tym umiejętnie zalecający się do dziecięcej publiczności nienatrętnym, strawnie podanym przesłaniem głoszącym, że lepiej być wyjątkowym i odrzuconym, niż wieść nudne, szare i przeciętne życie. Wszystko tu zrobione jest sprawnie – narracja ma dobre tempo, symetrycznie skomponowana intryga rozwija się płynnie i bez większych potknięć, postaci przekonują indywidualnym rysem, a błyskotliwy dowcip sytuacyjny i słowny sprawia, że bywa naprawdę bardzo zabawnie. Do czego zresztą przyczynia się świetna polska wersja dialogowa autorstwa Bartosza Wierzbięty. Nie ma się więc do czego przyczepić poza tym, że mało to wszystko oryginalne, niewiele tu pomysłów nowych, zaskakujących, trudno się czymkolwiek zachwycić. Inteligentny recykling wystarczył na produkcję poprawną i na swój sposób uroczą. By stworzyć coś tak świeżego jak „Wall-E”, trzeba już jednak czegoś więcej.