Jeszcze rok temu nikt o tobie nie słyszał, a dzisiaj jesteś jedną z największych nadziei polskiego kina. Wygląda to jak bajka.
Łukasz Palkowski: Bajka powinna mieć morał. Jeżeli „Rezerwat” spotka się ze swoją publicznością w kinach, zostanie przez nią zaakceptowany, będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
A morał?
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Ważne są nagrody i festiwale, ale najistotniejszy będzie dla mnie uśmiech publiczności.
Po pierwszych pokazach "Rezerwatu" najpierw wszyscy zastanawiali się, skąd właściwie się wziąłeś, a potem zazdrościli ci tak szybkiego sukcesu.
Sam sobie zazdroszczę. Jestem chyba w czepku urodzony. Wiele rzeczy udawało mi się w życiu tylko dlatego, że pomimo abnegackiego stylu życia, zawsze spotykałem właściwych ludzi. I to dokładnie w tym czasie, w jakim należało ich było poznać. Oraz w idealnie wymyślonym przez los miejscu. Tacy ludzie towarzyszyli mi nawet wówczas, kiedy nie myślałem jeszcze o zawodzie filmowca.
A o czym wtedy myślałeś?
Głównie o migdałach. Nie tylko niebieskich (śmiech). Poza tym pracowałem. To tu, to tam.
Czyli gdzie?
Na przykład składałem komputery. Naprawiałem sprzęt, byłem prawdziwym komputerowcem. Jak ci się coś zepsuje, zawsze możesz zadzwonić. Ciągle chyba jestem mocny w te klocki. Potem pracowałem w branży reklamowej. W końcu zadałem sobie jednak pytanie, co naprawdę chcę robić w życiu. To na pewno nie były ani komputery, ani reklama. Zostały mi zatem trzy wyjścia: malarstwo, literatura lub kino. Wybrałem kino, bo pomyślałem, że w filmie będę mógł połączyć wszystkie pasje.
Malujesz jeszcze?
Czasami. Może robiłbym to częściej gdybym posiadał taki talent jak mój ojciec. Wielki.
A jak spotkałeś się ze współautorem scenariusza i z odtwórcą głównej roli w "Rezerwacie", Marcinem Kwaśnym?
To był taki nasz prywatny „rezerwat”. Marcina poznałem w trakcie realizacji mojego pierwszego filmu - "Naszego miasta” według opowiadania Himilsbacha. Nie miałem wtedy dla niego roli, ale skumplowaliśmy się natychmiast. W trakcie jednego ze spotkań Marcin, który mniej więcej w tym czasie przeniósł się na Pragę, zaczął opowiadać niesamowite i barwne historie o mieszkańcach jego kamienicy. Powiedziałem mu wtedy: „Stary, nie gadaj, tylko pisz o tym, co zobaczysz”. Posłuchał: zobaczył, opisał, dodał wiele cennych wrażeń. Od Marcina i jego intuicji wszystko się zaczęło.
Na początku niewiele osób traktowało wasz projekt poważnie. "Rezerwat" powstał za śmieszne pieniądze - 1,5 miliona złotych. A nie jest to kino szczególnie kameralne.
Nie jest, ale powstało w warunkach kameralnych. Wśród przyjaciół i znajomych, za przysłowiową połowę stawki. Było fantastycznie, ale kolejne filmy wolałbym kręcić w trochę większym komforcie.
Brałem udział w pierwszym publicznym pokazie "Rezerwatu" w trakcie Tarnowskiej Nagrody Filmowej, potem przyglądałem się pokazom waszego filmu na festiwalach w Koszalinie, Kazimierzu, w Zwierzyńcu. Publiczność zawsze reagowała wspaniale.
Tarnowa nie zapomnę nigdy. Tak wspaniałej reakcji nikt z nas się wtedy nie spodziewał, bo wcześniej - w trakcie montażu - jeżeli w ogóle słyszałem jakieś uwagi, były to najczęściej komentarze krytyczne. Dlatego na pierwszej projekcji siedziałem jak sparaliżowany. Tymczasem okazało się, że publiczność śmieje się dokładnie w tych momentach, które sobie założyliśmy, wzrusza w innych. Paraliż ustępował, ale pojawiło się niedowierzanie: że to wszystko może nieprawda, że tak tylko przysnąłem.
Tarnowska drzemka przeniosła się jednak na inne festiwale.
Słyszałem, że "Rezerwat” podoba się także dlatego, że nie jest filmem wykalkulowanym. To prawda. Ten film oddaje moje ówczesne emocje. Chciałem pokazać rzeczywistość jasną, ale nie sielankową. Kłopotliwą, ale nie depresyjną. Film mówi przecież o tym, że ciągle popełniamy grzechy: większe i mniejsze. Ale nigdy nie jest za późno, żeby - przed sobą - spróbować się wyspowiadać. Rozgrzeszeniem może być wielki i wspaniały skok po małym i głupim upadku.
"Rezerwat" ma także zniewalający urok warszawskiej starej Pragi, którą pokazujesz jako utracony raj z czasów, kiedy każda dzielnica miała swoją duszę.
Film jest wyrazem mojej tęsknoty za miejscami tego typu. Próbą zaklęcia losu, że jeszcze są, że istnieją.
Jeżeli kino traktować jako dwie skrajności – populistyczne filmy dla mas kontra wysublimowane dzieła artystyczne, "Rezerwat" znajduje się pośrodku.
Reżyser jest tylko opowiadaczem historii. Raz wychodzi mu to lepiej, innym razem gorzej. Ale najważniejsza jest opowieść: czyli fotografia myśli. Spełnieniem moich marzeń byłaby sytuacja, w której fotografia reżysera spotkałaby się ze zwielokrotnioną stop-klatką pamięci widza. Wtedy mówiłbym o pełni. Myślę że ci, którzy znają tylko mój debiut, „Naszą ulicę”, będą „Rezerwatem” zaskoczeni. Tamten film powstał jako swoisty hołd dla kina neorealistycznego, był smutny i dojmujący, tymczasem „Rezerwat” ma spełniać inną, terapeutyczną rolę.
Słyszałem, że chcesz rozbudować "Rezerwat" w formę telewizyjnego serialu.
Są takie plany. Pierwsza część serialu opowiadałaby szczegółowo losy bohaterów, które już znamy z kina, część druga rozpoczynałaby się w momencie kiedy Marcin Wilczyński przejmuje zakład fotograficzny.
Masz także inne plany…
Coraz więcej pomysłów, coraz mniej czasu. Chciałbym niebawem nakręcić mocny serial o sławnym „bazarku” w okolicach Siennej i Żelaznej w Warszawie.
Ale dlaczego sławny, taki z warzywami?
Tak, z kapuchą narkotykową (śmiech). To było narkotykowe zagłębie w stolicy, w którym ostro działali moi liczni koledzy z podstawówki.
To fajnych miałeś kolegów.
Bardzo fajnych. Nie ironizuję. Chodziłem do nieczynnej już dzisiaj szkoły podstawowej imienia Tupaka Amaru. Jaki patron, tacy uczniowie. Ja straszny łobuz byłem.
Już nie jesteś.
Przyjdź na premierę, to sam zobaczysz.