Wajda od lat zapowiadał nakręcenie filmu o Katyniu. Pewnie nosił go w sobie, zanim mógł głośno powiedzieć o tym projekcie. „Katyń” jest jego najbardziej osobistym filmem – ojciec reżysera podczas kampanii wrześniowej zaginął na Wschodzie. Rodzina wiele lat żyła nadzieją, że kapitan Jakub Wajda żyje i że się odnajdzie. Opowiadając historię najbardziej haniebnej zbroni wojennej XX wieku, reżyser rozprawił się więc z własnymi upiorami. Szkoda jednak, że nie zadał sobie pytania, czym ma być ten film dla współczesnego widza.

Jest 17 września 1939 roku. W prowizorycznym obozie, w którym zgromadzono pojmanych przez Rosjan oficerów, jest Andrzej (Artur Żmijewski), rotmistrz Pułku Ułanów w Krakowie. Obóz jest kiepsko strzeżony, żona (Maja Ostaszewska) może mu pomóc w ucieczce. Jednak Andrzej wyżej ceni przysięgę wojskową niż małżeńską. Wsiada do pociągu do Kozielska. W kwietniu 1943 roku do okupowanego przez Niemców Krakowa dociera wiadomość o odkryciu masowych grobów polskich oficerów na Wschodzie. Na liście ofiar nie ma Andrzeja. Jest jego podwładny, porucznik Jerzy (Andrzej Chyra). W Kozielsku Jerzy oddał swój sweter z wyszytym imieniem i nazwiskiem Andrzejowi. Identyfikujący zwłoki popełnili błąd...

Mamy ciekawe zawiązanie akcji, wielki temat i znakomicie sprawdzającą się perspektywę opowiedzenia historii – z punktu widzenia kobiet, które zresztą są w filmie znacznie ciekawsze aktorsko niż mężczyźni. A więc w w czym problem? Mistrz najwyraźniej postanowił, że pierwszy film poruszający temat owej zbrodni będzie dziełem absolutnie wyrazistym. Przyjął konwencję opowiadania w tonacji czarno-białej, niedrążącej tego, co ukryte, niewygrywającej niuansów. Brak głębi psychologicznej bohaterów nie jest tu niedoróbką, tylko celowym spłaszczeniem. Gdyby zaakceptować tę konwencję, można by uznać „Katyń” za film w pełni udany. Trudno o to, bo znakiem rozpoznawczym reżyserii Wajdy była zawsze niezwykła umiejętność kreowania bohatera uwięzionego w trybach czasów, w których przyszło mu żyć. Drażni więc, że w „Katyniu” zwycięstwo moralne może być tylko białe. A tym, którzy wdali się we flirt z komunizmem, pisany jest los najpodlejszych zdrajców. Nieliczne momenty, kiedy Wajda pokazuje swoich bohaterów w półcieniu, należą do najlepszych. Jednym z nich jest świetny wątek rosyjskiego oficera (znakomity Siergiej Garmasz), który dzieli mieszkanie z żoną rotmistrza Andrzeja. Znając rozkaz likwidacji rodzin oficerów polskich, proponuje kobiecie małżeństwo.

Nic od niej nie chce – lada moment rusza na front i nie sądzi, że z niego wróci. Jest coś bardzo poruszającego w scenie, gdy z wielkim uczuciem po rosyjsku próbuje ją przekonać, by zrobiła coś tylko dla siebie i córki.
Jest w tym filmie więcej genialnych wręcz scen. Choćby początkowe rozdzieranie flagi polskiej przez Rosjan, którzy odwieszają tylko dolną czerwoną część flagi, z białej robiąc sobie onuce. Świetnie sprawdzającym się pomysłem jest też zakończenie filmu 10-minutową sekwencją mordowania bohaterów w lesie katyńskim. Systematyczni jak maszyny Rosjanie strzelają ludziom w tył głowy, od niechcenia przemywając wiadrami wody tonącą we krwi podłogę. Ale na twarzach polskich żołnierzy nie gości strach, żaden z nich nie ma ludzkiego odruchu paniki. Wszyscy giną jak bohaterowie – z „Ojcze nasz” na ustach.
To właśnie w filmie Wajdy najbardziej rozczarowuje. Reżyser pozbawiając postaci wahań i chwil słabości, pozbawił je tym samym ludzkiego wymiaru. A trudno przywiązać się do heroizmu rodem z patriotycznych wierszy.

Słabych punktów jest w „Katyniu” więcej. Błąd tkwi w scenariuszu: akcenty rozłożono pomiędzy zbyt wiele postaci – Annę i Andrzeja, rodzinę generała. Mamy też doczepiony na siłę, przywodzący na myśl „Antygonę” wątek sióstr – Agnieszki (Magdalena Cielecka), która po wojnie próbuje umieścić w kościele tablicę upamiętniającą brata zamordowanego w Katyniu (Paweł Małaszyński), i Ireny (Agnieszka Glińska), dzięki współpracy z Rosjanami będącej dyrektorką szkoły. Ani upór Agnieszki (zbieżność imienia z bohaterką „Człowieka z marmuru” nie jest tu przypadkowa – Cielecka próbuje naśladować sposób gry Jandy), że to, co robi jest słuszne, ani konformizm Ireny nie przekonują. Nagromadzenie wątków nieuchronnie doprowadziło do spiętrzenia tragedii (np. wkrótce po zaginięciu rotmistrza Andrzeja jego ojciec – uniwersytecki profesor, zostaje osadzony w obozie Sachsenhausen, gdzie umiera). W efekcie widz nie może związać się z żadnym bohaterem, przejąć się do głębi jego losem.

Nie udały się też dialogi – brzmią sztucznie, a aktorzy, często wybitni, chwilami sprawiają wrażenie kompletnie zagubionych.
A najbardziej zaszkodziło filmowi, że powstał tak późno. Opadły już emocje, sowiecka zbrodnia została wielokrotnie przedyskutowana i obejrzana pod każdym kątem przez wiele naukowych i publicystycznych lup. Po największym dziś polskim reżyserze spodziewałabym się czegoś więcej niż podręcznikowego wykładu historii dla niezorientowanej w temacie młodzieży.
Taka konstrukcja filmu, chłodna, niepozwalająca na identyfikację z którymkolwiek z bohaterów, przy równoczesnym podjęciu wielkiego tematu, stawia oceniającego w kłopotliwej sytuacji. Wydaje się, że w całej rozmowie o „Katyniu” strona artystyczna schodzi na drugi plan.

Film wchodzi do kin w atmosferze pisania historii Polski na nowo – historii heroicznej, czarno-białej, pozbawionej znaków zapytania. Mam nadzieję, że to przypadek, że obraz mistrza wpisuje się tak gładko w ten teraz kreowany obraz Polski.


KATYŃ
Polska 2007; Reżyseria: Andrzej Wajda; Obsada: Artur Żmijewski, Maja Ostaszewska, Jan Englert, Andrzej Chyra; Dystrybucja: ITI Cinema; Czas: 125 min



















Reklama