Burleska nie jest łatwym tematem filmowym, ale pan zaryzykował. Skąd to zainteresowanie?
Steve Antin: Studiowałem burleskę tak dogłębnie, że gdybym zebrał wszystkie materiały na ten temat, mógłbym napisać doktorat. Z moich badań wynika, że zaczęła się w Nowym Jorku około 1750 roku i wywodziła się z wodewilu rozumianego jako voix de ville, czyli głos miasta. To działało trochę na zasadzie radia – zbierano po wsiach piosenki, tworzono małe historyjki wokół nich i z takim show podróżowano po kraju. Z kolei samo słowo "burleska" pochodzi najpewniej od nazwy sztucznego drewna, którego używano w tych show do okładania się po głowach. Taki XVIII-wieczny slapstick. Burleska to parodia rozrywki i taką chciałem pokazać w filmie. Wiem, że nie ma takich klubów, jaki pokazałem w "Burlesce". Ale gdyby były, z pewnością bym do nich chodził.
Nie tylko pan, zwłaszcza jeżeli co noc występowałaby tam Christina Aguilera. Trudno było ją namówić na rozbierane sceny?
Trzeba było zacząć ostrożnie. Bardzo zależało mi na tym, by takie sceny znalazły się w filmie, bo dla mnie one mają wymiar komediowy. Kiedy przedstawiłem jej nagie sceny jako humorystyczne, poszło łatwo. Przekonało ją też to, że chciałem pokazać, że to dziewczyny rządzą na scenie. Mają władzę nad publicznością.
Cher nazwała film gejowską fantazją. Zgadza się pan z jej opinią?
Znów to powiedziała?! Uważam, że kobiece przebieranki są jednym z elementów gejowskich fantazji. Jestem przekonany, że homoseksualni mężczyźni lubią patrzeć na kobiety w fetyszystycznym rynsztunku, z ostrym makijażem, fantazyjnymi włosami, w koronkach i piórkach. Ale myślę, że tak samo dotyczy to heteroseksualnych facetów. Po prostu wszyscy panowie lubią „zrobione” dziewczyny. Ale jak się chce mieć Cher w obsadzie, to trzeba się liczyć z tym, że będzie robiła i mówiła, co jej się tylko podoba. Grana przez nią postać Tess to Feniks, który wielokrotnie wstawał z popiołów. Kto inny mógłby to zagrać? Przecież to historia życia Cher. Jasne, Cher to świetna aktorka i znakomita piosenkarka. Ale wyjątkową czyni ją to, że nawet jeśli nie robi nic, chce się na nią patrzeć. Ma niesamowitą aurę, która przyciąga ludzi. Zrobiłem wszystko, by się do niej dobić. Ktoś dał nam cynk, że Cher nagrywa coś w konkretnym studiu, więc ja i producent zaczailiśmy się tam jak dwójka fanów pod drzwiami i czekaliśmy, by dać jej scenariusz. Zaczęliśmy rozmowę: „Prosimy, nie stawiaj oporu, chcemy cię pokojowo porwać”. Na szczęście dała się zaprowadzić do mojego biura. A potem przechodziliśmy przez huśtawkę jej zmiennych nastrojów przez miesiące.
Dał jej pan powód, by panu nie ufała?
Nie, ale z jej pozycją trzeba uważać, by projekt naprawdę cię satysfakcjonował. Poza tym ona ma czas. Może robić, co chce. To ja musiałem się starać, bo ten projekt mógł zmienić wiele w moim życiu. Chciała wiele zmieniać, pisać sama. Ale na tym właśnie polega praca reżysera – musisz mieć jaja, by powiedzieć wszystkim: "Ja tu rządzę!", a równocześnie wrażliwość, by wysłuchać wszystkich uwag i skorzystać z tych właściwych. Reżyseria nie jest dyktaturą, ale nie jest też demokracją.