Ubiegłoroczny "Tupot małych stóp" został nawet uhonorowany Oscarem dla najlepszego filmu animowanego 2006 roku i ostatecznie zrehabilitował pingwiny po roli Danny’ego DeVito w Burtonowskim "Powrocie Batmana" (1992). Nic więc dziwnego, że wchodzący właśnie na nasze ekrany film "Na fali" i zapowiadana na przyszły rok kontynuacja "Madagaskaru" ("The Crate Escape") są kolejnymi obrazami z nielotami w rolach głównych. Tylko patrzeć, jak Hollywood każe nam oglądać "Pingwiny z Karaibów".

Twórcy "Na fali", Ash Brannon ("Toy Story 2") i Chris Buck ("Tarzan"), są animacyjnymi wyjadaczami. Ich nowe dzieło nie jest mniej lub bardziej zawoalowanym remake’em. W przeciwieństwie do "Marsza pingwinów" (2005), "Madagaskaru" (2005), "Pingwinów z Madagaskaru: Misji specjalnej" (2005), "Dżungli" (2006), "Tupotu małych stóp" i "Farsy pingwinów" (2007) następna opowieść o zabawnym z definicji pingwinie skalnym nie jest powtórką z rozrywki, ale z krwi i kości animowaną komedią akcji.

Zamiast uderzać w dzwon kpiny ("Farsa pingwinów") czy czarować urokiem łzawego musicalu ("Tupot małych stóp"), "Na fali" wprowadza widzów w stupor. Od początkowej sceny, w której główny bohater pytany, czy posiada jakieś szczególne umiejętności, odpowiada "Znaczy tańczyć i śpiewać?" (co stanowi jawną kpinę z "Tupotu…"), bawi bezpretensjonalnym, choć nieco surrealistycznym humorem. Bo w "Na fali" surrealistyczne są nie tylko małe, pingwinie stopy na desce surfingowej i realistyczny sposób filmowania, przypominający sportowe relacje, ale przede wszystkim - sam koncept. Pingwin na desce bowiem brzmi (i wygląda) jeszcze bardziej niedorzecznie niż idea surfingu w Wielkiej Brytanii, której gorącym orędownikiem jest Andrew Rigley - brzydsza i bardziej bezwłosa połowa duetu Wham!

Na ekranie zgrany duet tworzą młody wilk surfingu Cody Maverick i jego kumpel Joe Chicken. Pierwszy jest skrzyżowaniem jelonka Bambi i ambitnego topgunowskiego Mavericka. Nieopierzony, niepokorny zawadiaka opuszcza swój rodzinny dom w Shiverpool, antarktycznym odpowiedniku Liverpoolu, by na hawajskiej wyspie Pen Gu wziąć udział w wielkim surfingowym memoriale i zdobyć upragnioną sławę. Anemicznie wyglądającemu kurczakowi przypadła w udziale rola ekranowego głupka. O tyle niewdzięczna, że Joe w rywalizacji o śmieszność przegrywa w oczach widzów z leniwcem Sidem z obu "Epok lodowcowych" i jelonkiem Eliottem z "Sezonu na misia".

"Na fali" traktuje jednak o sprawach poważnych: męskiej rywalizacji, rycerskiej zasadzie fair play i marketingu, który ze współczesnego sportu uczynił maszynkę do zarabiania pieniędzy. A z tym bohaterowie, choć jak ludzie są łasi na podziw i popularność, w głębi pingwiniej duszy pogodzić się nie mogą.

Nawet legendarny surfer znikąd, Big Z, który przez ostatnie dziesięć lat odcinał kupony od swoich wcześniejszych sukcesów, a w trakcie memoriału próbuje ponownie znaleźć się na fali. Sportowa rywalizacja z Codym stopniowo daje początek pięknej przyjaźni. W oryginale głosu Bigowi Z udzielił czterokrotnie nominowany do Oscara Jeff Bridges. Polscy widzowie jednak zamiast pamiętnego, który po raz drugi w swojej karierze zgodził się dubbingować kreskówkę, dostaną mniej utytułowanego aktora dubbingowego, Grzegorza Pawlaka.

Tym, co oprócz ciętego żartu (świetne tłumaczenie Bartosza Wierzbięty) stanowi o wartości filmu Brannona i Bucka, jest przesłanie. I choć "Na fali" nie próbuje nawet ukryć, że jest panegirykiem na cześć dyscypliny, to bynajmniej nie sprowadza się do konkluzji "surfuję, więc jestem". Podczas zawodów bowiem główny bohater odkrywa, że prawdziwym zwycięzcą nie zawsze jest ten, który pierwszy przecina metę. Konkluzja to o tyle znacząca, że po obejrzeniu filmu mimowolnie dostrzega się analogię między światem sportu i kina. Bo choć w wyścigu o widza "Na fali" przegrywa ze "Shrekiem Trzecim" (ponad 3 mln widzów w Polsce), to twórcy trylogii o ogrze z kilkakrotnie większym budżetem i mniej błyskotliwym scenariuszem powinni czuć się jak bankruci. Zatem bez względu na numer stopy - do kina marsz!











Reklama