Ingmar Bergman przyznaje, że nawet podczas krótkiego lotu ze Sztokholmu do swojego domu na położonej na Morzu Bałtyckim wyspie Faro, bierze środki uspokajające. " Nie cierpię podróży. Gdy tylko mogę, nigdzie się nie ruszam".

Jednak - jak można się spodziewać - w przypadku wciąż pracującego artysty sprawa nie jest aż tak prosta. Podróżowanie zakłóca uporządkowany i introspektywny tryb życia, jaki obecnie prowadzi reżyser. A wydaje się, iż dzisiaj Bergman panuje nawet nad "demonami", od których w wielu swoich filmach próbował się uwolnić.

Reklama

"Wiedzą, że mogą dopaść mnie wczesnym rankiem i, gdy leżę w łóżku, nachodzą mnie ze wszystkich stron. Ale mam sposób, by je zwieść. Szybko się zrywam. One nie znoszą świeżego powietrza. Bez względu na pogodę wychodzę na spacer" - demony nie cierpią naszej pogody.

Bergman dzieli swój czas między Królewski Teatr Dramatyczny w Sztokholmie, zwany Dramaten, i dom na wyspie Faro. Ranki spędza na pisaniu powieści, sztuk i scenariuszy dla telewizji. Jednak od czasu, gdy w 1983 przestał kręcić filmy, świadomie i celowo odrzucił własną sławę.

Życie z dala od błysku fleszy przynosi mu upragniony spokój. Zdjęcia do jego ostatniego obrazu "Fanny i Aleksander" (1982) trwały siedem miesięcy i odebrały mu chęć na tworzenie kolejnych. Przede wszystkim pragnął znaleźć czas na zamknięcie niedokończonych życiowych spraw, a temu nie sprzyja praca nad filmem i udział w nieustannych promocjach.

"Pomyślałem sobie: Nareszcie koniec. Wspaniałe uczucie. Podjąłem wtedy decyzję, że nie będę już udzielał żadnych wywiadów".

Ale ustąpił. Przekonał go Lars Lofgren, dyrektor artystyczny Dramaten, gdzie artysta wystawił kilka sztuk teatralnych. I oto siedzi w gabinecie Lofgrena, spoglądając smętnie na mój dyktafon. Swobodne ubranie. Rozpinany sweter. Pod nim jeszcze jeden cieńszy i kraciasta koszula. Siwe, przerzedzone włosy. Ręce lekko drżą. Jednak nawet z kilkudniową kozią bródką jego pociągła twarz o smutnym wyrazie wygląda znajomo.

Reklama

"Jestem nieśmiały w kontaktach z ludźmi, których nie znam". Szczególnie obawiał się o swój angielski. Żeby czuć się pewniej, poprosił o tłumacza. Ale zawarł też "układ" ze sobą: W tym ostatnim - jak to określa - wywiadzie jego życia postara się być absolutnie szczery.

Co to oznacza? Bergman nakręcił ponad 45 filmw, wyreżyserował wiele dramatów telewizyjnych, wystawił 130 sztuk i kilka oper. Jest autorem dramatów, autobiografii i powieści. Ale podczas trzygodzinnej rozmowy o dziele jego życia ten imponujący dorobek zejdzie na dalszy plan. Wydaje się, że wszystkie te prace zaczęły teraz żyć własnym życiem lub… umarły. Artystę interesują wspomnienia i uczucia, które wciąż przeżywa, i które dalej kształtują jego twórczość.

Ale nawet jemu, który tak wiele powiedział o sobie w swoich filmach czy autobiografii "Laterna magica" (wyd. polskie Warszawa 1991), rozmowa nie zawsze przychodzi łatwo. Czasami milknie lub wzdycha głęboko. Lękliwie przechyla się do tyłu, pochyla głowę lub zasłania twarz ręką, by nagle, rozładowując napięcie, wybuchnąć śmiechem. - Wie Pan, jestem pedantem i świrem.

"Oczywiście w swojej pracy opieram się na własnym życiu. To moja autobiografia, czerpię z niej w taki sam sposób, w jaki sny przekształcają nasze doświadczenie i uczucia" - mówi po długiej chwili milczenia.
Tak działo się zawsze. Już od dzieciństwa, jak mówi, chodziło o rodzaj gry, zabawy z fantazją i rzeczywistością. I tak jest do dzisiaj.

"Przejście między dzisiejszym starcem a dzieckiem wciąż pozostaje otwarte, otwarte na oścież. Chodzę po domu mojej babki i dokładnie pamiętam, gdzie wisiały obrazy, gdzie stały meble, jak to wszystko wyglądało. Słyszę głosy domowników, czuję zapachy. Mogę dziś w nocy, leżąc w łóżku, w ciągu mniej niż sekundy przenieść się w świat mojego dzieciństwa. I jest on tak samo rzeczywisty jak świat dzisiejszy".

Oczywiście zawsze umiał przetłumaczyć wspomnienia o bólu czy radości na język sztuki. To tajemnica jego talentu.
"Gdy piszę coś przygnębiającego czy przerażającego, nie oznacza to, że jestem przygnębiony lub przerażony. Po prostu pracuję. A to, o czym piszę, jest daleko ode mnie. Mogę znaleźć się w samym sercu danego dramatu, słyszeć wokół siebie bohaterów, dokładnie widzieć sposób, w jaki mówią. Patrzeć na nich i po prostu zapisywać ich słowa, bo to, co robią, może głęboko zadziwić mnie samego. Ale w znacznej mierze mam to już za sobą".

To właśnie ten talent pozwolił mu "wyjść" ze swojego życia i "wejść" we własny świat. Od wczesnego dzieciństwa próbował uciekać od surowej dyscypliny i szorstkiego charakteru swojego ojca, Erika, luterańskiego pastora, i zmienności nastrojów matki, Karin. Do tego celu służyło mu pisanie, szkicowanie, zabawa z kukiełkami, magicznymi latarniami, tworzenie dziecięcego teatrzyku. Mimo to wciąż tkwił w kleszczach karkołomnej emocjonalnej huśtawki nastrojów.

"Głęboko kochałem matkę. Była osobą jednocześnie bardzo ciepłą i bardzo zimną. Gdy czułem jej ciepło, próbowałem garnąć się do niej, ale w takich chwilach potrafiła odrzucać mnie" - wspomina niemal na początku naszej rozmowy.

W wieku 19 lat nie potrafi już dłużej znajdować wspólnego języka z rodzicami. Młody Bergman opuszcza dom. Po krótkiej przygodzie uniwersyteckiej znajduje pracę pomocnika w Operze Sztokholmskiej. W ten sposób wchodzi w świat teatru. Pisze sztuki, które dziś określa jako "okropne". Wkrótce zacznie też reżyserować w studenckich i lokalnych teatrach. Jako dwudziestoczterolatek dostaje pracę osoby poprawiającej scenariusze innych autorów w państwowej Svensk Filmindustri. To największy szwedzki dystrybutor i producent filmów.

Teraz w jego życie wkracza świat ruchomych obrazów. "To było świetne miejsce na uczenie się sztuki pisania scenariuszy, bo oglądaliśmy filmy amerykańskie, podziwialiśmy ich strukturę dramatyczną, sposób opowiadania historii. Tak uczyłem się zawodu. Gdy już poznałem, jak robią to inni, mogłem odejść od tego i zacząć pracować po swojemu".

W ciągu roku zrealizowano jeden z jego scenariuszy. Film pod tytułem "Hets" (Skandal) wyreżyserował Alf Sjoberg, wybitny szwedzki reżyser tamtego okresu, a później jeden z duchowych mentorów artysty. Sukces obrazu Sjoberga pozwolił Bergmanowi nakręcić swój pierwszy film "Kris" (Kryzys) (1946). Wkrótce nastąpiły kolejne. Od połowy lat 50., począwszy od "Siódmej pieczęci" (1957) i "Tam, gdzie rosną poziomki" (1957), zaczęły powstawać obrazy, które stworzyły podwaliny legendy artysty. Wkrótce nadeszło też uznanie. "Źródło" (1960) i "Jak w zwierciadle" (1961), w odstępie zaledwie roku, zdobyły Oskary w kategorii najlepszy film obcojęzyczny. W 1960 reżyser rozpoczął także współpracę ze szwedzkim operatorem Svenem Nykvistem. Był on autorem zdjęć do 22 filmów Bergmana.

Obrazy powstałe w latach 60., kształtowane przez ciężkie wspomnienia z dzieciństwa, stanowiły odbicie jego własnej intensywnej i często ponurej wizji życia i śmierci. W latach 70. twórca zwrócił się ku innej burzliwej stronie swojego życia - pięć małżeństw, liczne romanse - i w filmach takich jak "Szepty i krzyki" (1972) czy "Sceny z życia małżeńskiego" (1973) poddał głębokiej analizie stosunki między kobietą a mężczyzną. "Bergman pierwszy wniósł do filmu problematykę metafizyczną - śmierć, religia, ludzka egzystencja - ale najlepsze w jego twórczości jest to, jak mówi o kobiecie, szczególnie o relacji kobieta-mężczyzna. Wykonuje robotę górnika, który próbuje dotrzeć do pokładów czystości" - wspomina francuski reżyser Bertrand Tavernier.

Ten drugi film, kręcony pierwotnie jako sześcioodcinkowy serial telewizyjny, pozwala Bergmanowi odkryć mały ekran. Jego oglądanie przypomina mu słuchanie bajek czytanych na dobranoc przez matkę.
"Zwykła czytać mi przez godzinę. Wtedy zamykała książkę i trzeba było iść do łóżka. Ale zawsze wiedziałem, że następnej środy znowu będziemy siedzieli razem. Telewizja wspaniale opowiada historie. Rodzina może się spotkać, usiąść razem, rozmawiać o tym, co widać na ekranie. Istnieje jeszcze jedna wspaniała związana z nią sprawa - program trwa godzinę, dwie, a później znika".

Gdy po raz pierwszy wyemitowano "Sceny z życia małżeńskiego", Bergmana zdumiała siła wpływu nowego medium.
"Musiałem zmienić numer telefonu, bo ludzie dzwonili do mnie, pytając, jak mają rozwiązywać problemy małżeńskie". Reżyserowanie filmów zawsze wywoływało u niego lęk. Z tego powodu, między innymi, lubił pracować szybko. - 30 dni? Może być. 40? Zgoda. Jednak 50 dni zdjęciowych to już za dużo. Może przede wszystkim dlatego porzucenie pracy filmowca przyniosło mu poczucie ulgi.

"Harujesz osiem godzin, a w tym czasie powstają ledwie trzy minuty filmu. I masz świadomość tego, iż owe trzy minuty muszą być absolutnie najlepsze. Czasem czułem, że wariuję. Teatr natomiast dawał poczucie stabilności". Bergmana silnie pociągali klasycy: Szekspir, Molier, Ibsen, a szczególnie jego krajan August Strindberg. Ale reżyserował też utwory sceniczne Edwarda Albee’ego, Jeana Anouilha, Luigiego Pirandella czy Tennessee Williamsa. W latach 1952 - 1966 piastował kolejno stanowisko dyrektora głównych scen repertuarowych w Goteborgu, Malmo i Sztokholmie.

Właśnie podczas sztokholmskich prób "Tańca ze śmiercią" Strindberga w 1976 zatrzymano go na krótko pod zarzutem unikania płacenia podatków. Zajście doprowadziło Bergmana do nerwowego załamania i - chociaż zarzuty wycofano - poczuł się tak głęboko zdradzony przez własny kraj, że udał się na dobrowolne wygnanie do Monachium, gdzie mieszkał dziewięć lat. Dziś jednak, z perspektywy czasu, uważa swoją reakcję za przesadzoną.
"Tak długie siedzenie w Monachium było z mojej strony głupotą. Opuszczając Szwecję, byłem jednak potwornie wściekły, ale na szczęście złość minęła".

Ponownie jednak szuka schronienia w teatrze. Podczas pobytu w stolicy Bawarii reżyseruje 11 utworów scenicznych. W tym czasie powstają tylko dwa filmy - wśród nich obraz "Fanny i Aleksander", który zostaje nagrodzony czterema Oskarami. Gdy w końcu wraca, udaje się wprost do "domu", do Dramaten, gdzie jako dziewięciolatek po raz pierwszy oglądał przedstawienie teatralne. Nawet dziś pamięta ten czas - seans popołudniowy w pewną niedzielę w marcu 1928 - i miejsce, na którym siedział.

"Czasami, gdy w gmachu nic się nie działo, między czwartą a piątą po południu, wymykałem się na widownię i siadałem na tym miejscu. Sentyment. Nostalgia. Ale wtedy spędzałem w tym gmachu całe swoje życie".
Jak gdyby pragnąc na nowo zakorzenić się w ojczyźnie - "tym kraju szarości i nudnych kompromisów, który tak kochałem" - wybrał na początek "Grę snów" i "Pannę Julię" Strindberga. Później powstała przepełniona, naładowana wątkami seksualnymi inscenizacja "Hamleta". Następnie takie dramaty, jak Szekspirowska "Opowieść zimowa", "Madame de Sade" Yukio Mishimy i "Mizantrop" Moliera (a także "Iwona, księżniczka Burgunda" Witolda Gombrowicza - przyp. red.).

Bergman bez wątpienia z wyraźną przyjemnością pracuje ze stałym 80-osobowym zespołem Dramaten. Jako reżyser filmowy lubił pracować z tymi samymi aktorkami i aktorami - w przypadku Maxa von Sydowa i Liv Ullmann (z którą ma córkę) w ogromnym stopniu przyczynił się do rozwoju ich międzynarodowej kariery. Wielu z aktorów czy aktorek pojawiających się teraz u niego na scenie, jak Bibi Andersson w "Opowieści zimowej", już wcześniej spotykamy w jego filmach. W jakiś sposób wszyscy, którzy z nim pracują, stają się częścią jego "szerokiej" rodziny.

"Bardzo dba o aktorów. Słucha ich i opiekuje się nimi" - mówi Donya Feuer, pracująca w Dramaten choreografka amerykańskiego pochodzenia. Jednak zarówno w teatrze, filmie, jak i w telewizji, chodzi - jak mówi Bergman - o uprawianie swoistej gry, zabawy. Ostatecznie to właśnie liczy się dla publiczności.

"Jednym z celów jest sprawienie, by ludzie mogli się śmiać, byli szczęśliwi i choć na chwilę zapomnieli o sobie. Inny z kolei polega na tym, by pokazać im rzeczy przerażające i nie do zniesienia w taki sposób, by mogli je znieść i czegoś się nauczyć".

Z pewnością sam Bergman potrafi dziś stanąć twarzą w twarz z widmami przeszłości.
"W młodości przeżywałem skrajny lęk przed umieraniem, śmiercią. Ale dziś udało mi się, jak sądzę, zawrzeć z nimi bardzo, bardzo rozsądne porozumienie. Przypomina mi to ogień, który dogasł. Nie ma co robić wokół tego hałasu".
Jednak cały czas pozostaje pesymistą. "Jak można nim nie być, gdy otaczająca nas rzeczywistość przeraża i jest nie do zniesienia?" - pyta filozoficznie. "Gdy jestem w dobrym nastroju, jestem pesymistą znajdującym się akurat w dobrym nastroju. Nie dopuszczę wtedy do siebie przygnębienia".

"Mroczny" Bergman wyłania się na powierzchnię tylko od czasu do czasu. "Czy cierpienie nie jest częścią naszej edukacji jako ludzi?" - zastanawia się na głos w pewnym momencie. "Czy istnieje jakiś wzorzec, którego nie dostrzegamy? Czy cierpienie jest jego częścią? Czy dana nam bywa prawdziwa łaska, czy mamy do czynienia tylko ze zbiegiem okoliczności? Nie jestem gotów na taką rozmowę..." - wzdycha.

Najważniejsze jest może to, że dzięki napisanym w ostatnich latach książkom Bergman pojednał się wewnętrznie ze swoimi rodzicami. Silnie konfesyjny ton autobiografii "Laterna magica" stworzył "scenę" dla owego pojednania. Później ukazały się trzy powieści. Pierwsza o rodzicach pod tytułem "Dobre chęci" (wyd. polskie Warszawa 1995). Na jej podstawie powstał film Billego Augusta nagrodzony Oskarem za reżyserię. Drugą o ojcu - "Niedzielne dziecko" (wyd. polskie Warszawa 1994) - sfilmował jego syn Daniel. I trzecia o matce - "Rozmowy poufne" (wyd. polskie Warszawa 1996). Liv Ullman wyreżyserowała jej wersję telewizyjną.

Pisanie ostatniej z tych pozycji okazało się najcięższą próbą, gdyż musiał tu zmierzyć się z nowym obrazem matki - kobiety zapisującej swoje najbardziej intymne uczucia w sekretnym pamiętniku, istnienie którego utrzymywała w tajemnicy. Na dwa dni przed śmiercią w 1966 r. wydobyła go na światło dzienne. Bergman pamięta, jak jego ojciec czytał ów dziennik przez szkło powiększające i powoli uświadamiał sobie, "iż w ogóle nie znał kobiety, którą poślubił". Ten epizod kończy trylogię.

"Mam poczucie, że w młodości byłem tak niesprawiedliwy wobec rodziców. Dziś czuję się szczęśliwy i zadowolony, iż doszedłem z tym wszystkim do ładu". Bergman spogląda na zegar w gabinecie Lofgrena i ostrzega, że za chwilę będzie musiał mnie opuścić. Zadaję jeszcze jedno ostatnie pytanie: "Czy stał się Pan tak wnikliwym analitykiem ludzkich zachowań dzięki terapii?".

"Nie, nigdy nie miałem z tym nic wspólnego. Gdyby nie mój zawód, wylądowałbym w domu wariatów. Ale pracowałem bez przerwy i praca okazała się zbawienna dla mojego zdrowia. Dlatego nie musiałem przechodzić terapii". Powoli podnosi się z fotela. Reżyser, który zawsze z ogromną dbałością o szczegół przygotowywał każdy film czy przedstawienie, dziś uporządkował swoje życie.

"Zrobię parę rzeczy w Dramaten" - mówi o najbliższych planach. "Potem wrócę na wyspę, przeczytam książki, których przedtem nie miałem cierpliwości przeczytać lub zrozumieć. I będę słuchał muzyki. To będzie wspaniałe życie.

(c) NYT Syndicate/Syndykat Autorów 2007