Kiedy tylko ogłoszono, że powstanie „Książę Persji”, natychmiast pojawiały się plotki, że legendarny producent Jerry Bruckheimer szuka materiału na następcę „Piratów z Karaibów”. Mająca się ku końcowi (ostatni film wejdzie do kin za rok) seria o Jacku Sparrow była kurą znoszącą złote jaja. Nie dość, że przyniosła krocie Bruckheimerowi, to jeszcze idealnie łączyła przygodową fabułę i legendy o piratach dla gawiedzi z purnonsensowym humorem dla nieco bardziej wyrafinowanej publiczności. Największe zasługi miała w tym obsada filmu: przede wszystkim Johnny Depp w głównej roli, ale także Geoffrey Rush, Bill Nighty czy Stellan Skarsgaard.
Czy „Książę…” ma taki sam potencjał? Poniekąd tak, choć nie jest bezpośrednią konkurencją „Piratów…”. Film jest zrobiony dla nieco młodszej publiczności. Jego fabuła jest prostsza, mniej w niej zwrotów, niespodzianek i szaleństwa. Bohaterowie są bardziej kreskówkowi (prężący umięśnioną klatę Jake Gyllenhaal i kołysząca imponująco płaskim brzuszkiem Gemma Arterton). Za to jest zdecydowanie bardziej dopieszczony wizualnie i kłaniający się fanom przygodówek w stylu starego Indiany Jonesa (do fascynacji którym przyznaje się autor scenariusza Jordan Mechner): z fantastycznymi scenami walki, torami przeszkód i niewiarygodnymi artefaktami, które mają moc zmiany losów świata.
Co łączy obie produkcje? Ironia, dystans i poczucie humoru, czyli to, co różni współczesne widowiska od koturnowych klasyków gatunku w stylu Cecila DeMille. Jest VI wiek naszej ery, Imperium Perskie najeżdża swoich sąsiadów podejrzanych o potajemne zbrojenie jego wrogów. Splendor za spektakularne zdobycie miasta Alamut spływa na przybranego syna króla – księcia Dastana (czarujący, grający z lekkim dystansem Gyllenhaal). Wzamian za wojenny sukces chłopak ma poślubić piękną władczynię miasta księżniczkę Taminę (Arterton).
Szybko okazuje się, że panna jest niezbyt chętna do zaślubin, a atak Persów na miasto był spiskiem powstałym w najbliższym otoczeniu króla. Ten zaś zostaje podstępnie zamordowany. Podejrzenie pada na Dastana. Książę musi uciekać, by z ukrycia wyśledzić i zdemaskować mordercę, uporać się z nadpobudliwą księżniczką, pokonać tajemniczy klan Asasinów i zawiązać pakt z wyjętym spod prawa miłośnikiem strusich wyścigów (przezabawny Alfred Molina). A przede wszystkim rozwiązać tajemnicę znalezionego w podbitym mieście sztyletu, który okaże się nie tylko pięknym gadżetem.
Fabuła służy twórcom filmu przede wszystkim jako wypełniacz między wizualnymi ucztami: niewiarygodnymi dekoracjami, fenomenalnymi scenami zbiorowymi, jak zdobycie wschodniej bramy miasta Alamut czy finałowy pojedynek dobra ze złem. „Księcia Persji” można obejrzeć, mając w pamięci kilka zastrzeżeń. Po pierwsze to nie jest film dla dorosłych, tylko komputerowa bajka z obowiązkowym, budującym morałem. Po drugie, jeśli szukacie logiki, dramatu, psychologii czy wszelkiej maści drugiego dna, zdecydowanie pomyliliście sale. Po trzecie to ten typ kina, na które przede wszystkim miło popatrzeć: najnowsze technologie, piękni aktorzy, efektowne sceny. Jeśli jesteście fanami gatunku i właśnie macie ochotę na dwie godziny rozrywki a la Jerry Bruckheimer, „Książę Persji: Piaski czasu” to film właśnie dla was.