Oglądając „Człowieka, który gapił się na kozy”, ma się wrażenie, że jest to najczystsza fantazja powstała w głowie pacyfisty obdarzonego dość abstrakcyjnym poczuciem humoru.
Grant Heslov: Prawda jest zawsze bardziej zaskakująca niż fikcja. Książka Jona Ronsona, która posłużyła nam za podstawę scenariusza, to opowieść dokumentalna oparta na wspomnieniach żołnierzy, którzy brali udział w paranormalnych eksperymentach w amerykańskiej armii. Taka jednostka istniała od lat 70., ale dotacje na nią znacznie później podpisał z właściwą sobie fantazją Ronald Reagan. Od pierwszego czytania wiedziałem, że to scenariusz dla mnie. Pociągają mnie paranormalne zjawiska i lubię, kiedy o poważnych sprawach opowiada się w lżejszym, komediowym tonie. Poza tym wiedziałem, że to, co pokażemy w naszym filmie, zwali widzów z foteli. Ja sam, choć wiedziałem co nieco o eksperymentach w amerykańskiej armii, kiedy przeczytałem „Człowieka…”, krzyknąłem: „O kurna, to nie może być prawda!”.
Zanim wziął się pan do reżyserowania opowieści o paranormalnych zabawach amerykańskich wojskowych, był pan producentem i scenarzystą. Z George’em Clooneyem pracował pan wcześniej m.in. przy „Good Night and Good Luck”.
GH: Znam się z George’em dużo dłużej, jeszcze z kursów aktorskich. To dawało mi trochę pewności siebie, bo jako reżyser debiutant przeszedłem na planie „Człowieka…” coś, co nazwałbym chrztem ognia. Niby wiedziałem wszystko o filmach, wydawało mi się, że jak piszę, produkuję i mam doświadczenia aktorskie, to mogę reżyserować. Tymczasem na samym początku miałem tylko jedną myśl: „Coś ty sobie do diabła wyobrażał!?” Nie mogłem uwierzyć, że moja chorobliwa ambicja doprowadzi mnie do miejsca, w którym będę bezradny jak dziecko, a moje wielkie wyobrażenia na swój temat przepadną w pierwszej minucie zdjęć. Potem wykombinowałem, że mam tak świetną obsadę i tak dobrych specjalistów na planie, że jak nie schrzanię tego, co oni robią, to jakoś dobrniemy do końca zdjęć.
George Clooney: Grant to fantasta, opowiada właśnie bajkę o skromnych chłopcu, którym nie jest. Jakoś ja mam inne wspomnienia z planu niż on. Po pierwsze jak każdy reżyser, gdy się tylko dorwał do władzy, to stał się modelowym dyktatorem. Przecież to największa frajda reżyserowania! Kto by sobie tego odmówił. My wszyscy jak pokorni wyznawcy podążaliśmy za nim. Muszę powiedzieć, że znamy się od 30 lat i nigdy nie byłem z niego tak dumny, jak na planie „Człowieka…”.
Grant Heslov mówi, że wierzy w zjawiska i moce paranormalne. A pan?
GC: Trochę ćwiczyłem w domu, udało mi się siłą woli przegonić parę chmur. Takie tam proste wprawki, nie chwaliłbym się tym za bardzo. Jeśli chodzi o przechodzenie przez ściany – ulubioną sztuczkę bohaterów naszego filmu – to wciąż brak mi potrzebnej do tego koncentracji.
Scenariusz „Człowieka, który gapił się na kozy” jest znakomity, ale zanim udało się go zrealizować, minęło sporo czasu.
GC: To jest stały problem ze scenariuszami. Jeśli zbyt długo krążą po rynku, to nawet jeśli są fenomenalne, ciągnie się za nimi fama odgrzewanego kotleta i bardzo trudno jest doprowadzić do ich realizacji. A zazwyczaj jedyny problem z nimi polega na tym, że ktoś kupił do nich prawa, po czym zajął się innym projektem, a ten odłożył na lepsze czasy.
Jak się pracowało z kozami?
GH: Są lepsze niż jakikolwiek aktor świata. Mają naturalny talent. W momencie włączenia kamery zaczynają się w nią gapić.
GC: Takie spotkanie to wielka nauka dla aktora. Taki efekt nie tak łatwo uzyskać na przykład z Ewanem McGregorem…