Podleczony alkoholik (Borys Szyc) chce wybrać się do Lourdes. Podziękować Matce Boskiej za siłę w walce z nałogiem. Fundusze zbiera, wygłaszając pogadanki o swoim cudownym uzdrowieniu w ośrodkach dla uzależnionych, którzy nie tylko hojnie sypią datkami dla pielgrzyma, ale także przekazują mu listy do Najświętszej Panienki w intencji ich nawrócenia. Przygotowania do podróży skomplikuje pojawianie się dwójki pasażerów na gapę – dagestańskiego rodzeństwa, które chce namówić mężczyznę, by przemycił ich do Francji.

Reklama

Był w scenariuszu „Handlarza cudów” pomysł na kino. Ciekawe jest spojrzenie na świat oczami trójki outsiderów: alkoholika wykluczonego przez swój nałóg i dzieci, niejako podwójnie obcych: bo nie tylko mierzących się z tutejszym stosunkiem do uchodźców, ale też bezkompromisowo podążających za nieakceptowanymi tutaj wzorami kultury, w których je wychowano. Główny bohater jest wieloznaczny, ciekawy, a jego żarliwe wykłady mają drugie dno.

Ciekawie podpatrzone są układy między małymi uchodźcami, patriarchat, który mają we krwi. Bardzo dobrze wypadają sceny, w których chłopiec czuje się w obowiązku pilnować moralności i przyzwoitości dziewczynki.

Temat zatem był, bohaterów wymyślono, jak trzeba. Czemu więc „Handlarz cudów” się nie udał? Jego twórcy rozwinęli bowiem tę fabułę w łzawe sztuczności – nawet jeśli bliskie rzeczywistości, to filmowo się niesprawdzające – doprowadzające do tyleż symbolicznego, co niestrawnego finału. Popełnili chyba też błąd obsadowy. Bo owszem, Borys Szyc to aktor utalentowany, ale tym razem zagrywający się niemiłosiernie, czyniąc swojego bohatera ze sceny na scenę coraz bardziej papierowym.

Może i szlachetna intencja przyświecała Szodzie i Pawicy, może warto byłoby w rodzimym kinie zaangażowanym opowiedzieć o „tych obcych”, ale temat to jeszcze nie film.