"Większość arcydzieł kina jest dostępna na DVD i można je było oglądać w telewizji, ale kto nie widział ich na dużym ekranie, nie widział ich w ogóle!" – przekonuje Mirek Trębowicz, prezes Vivarto, pomysłodawca cyklu "Klasyka kina światowego".
W jego ramach dystrybutor wprowadza ponownie na ekrany filmy sprzed lat. Właśnie wchodzi do kin gangsterski klasyk Arthura Penna "Bonnie i Clyde", za miesiąc zobaczymy western George’a Roya Hilla "Butch Cassidy i Sundance Kid", później "Greka Zorbę", "Lamparta", "Obywatela Kane’a. Dotąd wróciły na ekrany: "400 batów", "Przeminęło z wiatrem", "Gabinet doktora Caligari", "Casablanca", "Hair", "Annie Hall", "Pół żartem, pół serio", "Zabriskie Point".
Wszyscy powinni być zadowoleni, ale trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że takie dorywcze odświeżanie klasyki to półśrodek, działanie pionierskie, ale jednak partyzanckie. Trudno znaleźć czytelny klucz, wedle którego kolejne tytuły cyklu trafiają na ekrany. Wygląda to na przypadkową zbieraninę z łapanki kupioną hurtem w pakiecie na wyprzedaży niż przemyślaną retrospektywę.
Owszem, każdy z tytułów ma swoje miejsce w historii kina, z każdym wiąże się swoista legenda, ale każdy jest z innej bajki. Nie zarzucam nic samej idei, ale sądzę, że można by ją realizować inaczej, podporządkować na ten moment programowi edukacji filmowej, myśli porządkującej tytuły w przejrzyste cykle.
Zasadne było wprowadzanie po latach arcydzieł Ingmara Bergmana przez Romana Gutka połączone z ich równoczesną edycją na DVD, całkiem logicznie wyglądało też przypomnienie filmów Charliego Chaplina ("Brzdąca", "Dyktatora" i "Gorączki złota") przez Vivarto. Ale już "Metropolis" Langa czy "Błękitny anioł" von Sternberga wyglądały na doczepione do kolekcji kina niemego na siłę. Klasyka na ekranach wprowadzana dorywczo, eksploatowana krótkoterminowo jak bieżące premiery nie żyje własnym życiem, a do takiej sytuacji powinniśmy dążyć.
Szef Vivarto już wie, że wprowadzając ponownie do kin klasykę, nie należy spodziewać się frekwencyjnych cudów. Ma świadomość, że przyzwyczajenie widzów, by stare filmy oglądać w kinie, a nie na DVD, wymaga czasu. Na Zachodzie już się to udało. Sam chodziłem w Paryżu do małego kina bez coli i popcornu, regularnie wyświetlającego wyłącznie klasykę. Oglądałem "Rękopis znaleziony w Saragosie", "Złodziei rowerów", "Rocky Horror Picture Show", przegląd komedii Capry i nigdy nie byłem na widowni sam. Te filmy wciąż ktoś chce tam oglądać, mimo że są w stałym repertuarze.
Starych dobrych filmów jest tak wiele, że można by już nie robić nowych. W Warszawie działa kino Iluzjon korzystające z zasobów Filmoteki Narodowej, prezentujące ułożone w cykle tematyczne retrospektywy, monografie, wybitne dzieła światowej i polskiej kinematografii. O rozszerzenie takiego modelu na choćby sieć kin studyjnych by chodziło.
Z kinami studyjnymi Vivarto współpracuje. Archiwalne tytuły wprowadzane są na dwóch kopiach. Trafiają właśnie do kin studyjnych. Ich żywotność mogłaby i powinna być inna niż nowych tytułów, które grane są miesiąc lub dwa, a potem znikają z ekranów. Rozpoczynając swój projekt, Trębowicz nastawiał się właśnie na długi okres dystrybucji bez gwałtownych wzrostów i spadków.
Praktyka jest jednak inna. Projekt współfinansuje PISF, ale alternatywnego, długiego żywota filmowej klasyki i tak nie udaje się zrealizować. "Możemy tylko żałować, że filmy te, często traktowane są przez widzów, jak i media, jako zwykłe cotygodniowe premiery kinowe" – twierdzi szef Vivarto. "Dla nas data premiery (choć trudno mówić tu o premierze!) jest tak naprawdę tylko sygnałem dla publiczności i kin mówiącym o tym, że filmy te są już w dystrybucji. Nie mamy jednak do końca wpływu na to, jak intensywnie będą one grane przez kina. Kino ambitne prawie zawsze przegra z produkcją komercyjną."
Są wprawdzie kina, które rezygnując ze ścigania się z multipleksami, nastawiają się na ambitniejszy repertuar, ale nawet one stare filmy eksploatują tak jak każdy inny tytuł. Tylko uporządkowanie inicjatywy odgrzewania klasyki pomogłoby ten impas przezwyciężyć.
Czytaj dalej >>>
Inicjatywa Vivarto i tak jest cenna. Samo powtórne wprowadzanie klasyki na ekrany daje szansę na przyciągnięcie widzów do kin. Pasjonaci potrafią obejrzeć "Casablancę" nawet kilkadziesiąt razy. Byłem kiedyś na seansie, podczas którego jakiś oddany fan z kilkusekundowym wyprzedzeniem recytował wszystkie dialogi z pamięci. Trochę przeszkadzał, ale i tak byłem pod wrażeniem. Pamiętam pełną napięcia ciszę, jaka panowała na pokazie "Przeminęło z wiatrem" przed ponownym wprowadzeniem go na ekrany. I burzę oklasków po projekcji. A przecież współczesny widz nie jest przyzwyczajony spędzać w kinie ponad czterech godzin.
Nawet śladowa obecność kina sprzed lat w repertuarach małych kin z czasem może zaowocować stworzeniem spójnego modelu jego sensownej redystrybucji, włączeniem w projekty edukacyjne, w retrospektywy, cykle prezentujące w przekrojowy sposób dorobek światowej kinematografii. Na razie i tak się cieszę, że Trębowiczowi chce się udowadniać, że stare kino wciąż może uwodzić.