Aktorka filmowa u szczytu popularności rezygnuje z zawodu i staje się rozchwytywaną scenarzystką. To nie jest treatment nowego filmu Almodóvara, tylko twoje życie…
Grażyna Trela: Nic nie wydarzyło się nagle. Jako aktorka pracowałam bardzo intensywnie. Za dużo. Prosto ze spektaklu w Starym Teatrze jechałam nocnym pociągiem na plan filmowy do Łodzi, Wrocławia, Warszawy. Potem z planu filmowego wracałam na próbę do teatru, nocami był kabaret - połowę życia spędzałam w pociągach, w biegu, w łódzkim Grand Hotelu. Poczułam, że znalazłam się na jakimś zakręcie, w klinczu. I właśnie wtedy pomyślałam, że może to najlepszy moment, żeby trochę zwolnić i wrócić do tego, co było najpierw, przed aktorstwem: do pisania.
Pisania?
Tak, sporo pisałam jako nastolatka. Opowiadania, krótkie formy beletrystyczne. Oczywiście do szuflady, dla siebie. Teraz wróciłam do tego - sam na sam z komputerem, od razu poczułam się lepiej. Przez cztery lata pisałam do autorskiej rubryki w miesięczniku „Film”, potem wydałam zbiór opowiadań „Dobry mężczyzna to martwy mężczyzna”, wreszcie zaczęłam poważnie myśleć o pisaniu scenariuszy, a w dalszej perspektywie o reżyserii.
Kilka razy podpatrywałem cię w tak zwanych sytuacjach publicznych. Zaskoczyło mnie, że jesteś do tego stopnia schowana, starasz się być wręcz niewidzialna: żadnych jupiterów, kamer, błyszczących sukni z tafty.
To mnie nudzi. W światłach jupiterów nie ma nic ciekawego. Nie potrzebuję tego. Zamknięcie etapu aktorskiego pociągnęło za sobą wiele konsekwencji. Chodzi o proces mentalny. Definitywnie pozbyłam się pewnych zewnętrznych cech, które kojarzą się z aktorstwem: koniecznościi autoprezentacji, brylowania na salonach, strojenia – sukienek i min. Nigdy tego nie lubiłam. A teraz mam to, czego potrzebuję – komfort myślenia w ciszy. Mogę długo zastanawiać się nad jednym napisanym w scenariuszu zdaniem, nad jednym słowem. Okazuje się, że bardzo tego potrzebowałam.
„Moja krew” to kolejny projekt Marcina Wrony, przy którym pracowałaś jako scenarzystka.
Wspólnie z Marcinem napisałam scenariusz dwóch Teatrów Telewizji, które wyreżyserował: współczesnego „Pasożyta” i „Doktor Halinę” w „Scenie faktu”. Scenariusz „Moja krew” zajął pierwsze miejsce w polskiej edycji i trzecie w międzynarodowym konkursie Hartley-Merrill. Teraz w montażu jest film „Chrzest”, według scenariusza, który napisałam wspólnie z Grzegorzem Jankowskim i Darkiem Glazerem. Reżyserem „Chrztu” miał być Jankowski, ale ostatecznie wyreżyserował go Wrona. Marcin ma jeszcze w szufladzie scenariusz „Luizjana”, który też napisaliśmy razem.
Tworzycie z Wroną twórczy team?
Na to wychodzi. Ale Marcin nie ma na mnie monopolu (śmiech). Teraz pracuję na przykład z Iwonką Siekierzyńską nad jej nowym projektem. Dostałam również propozycję napisania scenariusza do bardzo ciekawie zapowiadającego się filmu historycznego, ale jeszcze za wcześnie, żeby zdradzać szczegóły. Chciałabym też zacząć realizować własne projekty jako reżyser. Wiosną zaczynam zdjęcia do półgodzinnego autorskiego projektu „Cisza wrześniowa”, który będzie moim reżyserskim debiutem w fabule. Wcześniej debiutowałam filmem dokumentalnym „Eros-ex” nagrodzonym na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym OFFensiva.
W „Mojej krwi” liczy się przede wszystkim testosteron. Świat męskich obsesji. Zabrakło mi w tym filmie kobiecej perspektywy.
Filmy Marcina w ogóle pokazują męski punkt widzenia. Kobiety, czy mi się to podoba, czy nie, są na drugim planie. W świecie bokserów, gangsterów, ich rola na pewno nie jest – i nie może być – równoważna. Budowanie kobiecych postaci w takim świecie nie do końca mnie satysfakcjonuje. Rekompensuję to sobie, stwarzając pełnokrwiste męskie postaci. Profesjonalizm scenarzysty polega również na tym, żeby wiedzieć, w ręce jakiego reżysera trafi tekst, jaki ma charakter, temperament, poczucie humoru…
Na planie buntujesz się przeciwko dyktatowi reżyserskiemu, walczysz o swoje?
Na planie już nie – to byłyby jałowe awantury. Chociaż oczywiście bardzo mi zależy na jak najlepszym efekcie. Kiedy zaczynają się zdjęcia, jestem na wyciągnięcie ręki – pod telefonem, ale mam świadomość, że nie ma możliwości, aby reżyser spojrzał na napisaną przeze mnie scenę moimi oczami. To musi być jego spojrzenie i jego styl.
Pisząc dialogi, pamiętasz o tym, jak aktorsko wybrzmią w filmie?
Nawet mimowolnie skracam niektóre fragmenty, dokonuję ostrej selekcji. To bez wątpienia efekt aktorskich doświadczeń i wywiedziona z pracy na planie filmowym świadomość, kiedy tekstu jest za dużo albo za mało.
Do zawodu scenarzysty i reżysera przygotowałaś się metodycznie – w studium scenariuszowym przy łódzkiej Filmówce, a następne studiując reżyserię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Równolegle okazjonalnie pojawiałaś się w filmach – pamiętam twoje świetne role drugoplanowe w „Dwóch księżycach” Barańskiego, w „Nic śmiesznego” Koterskiego czy w „Sławie i chwale” Kutza.
Kiedy uczyłam się reżyserii, pępowina była już definitywnie odcięta. Wcześniej trudno było mi to zrobić za jednym zamachem. Pod koniec mojego aktorskiego życia sporo eksperymentowałam, bardziej stawiałam na reżyserów, z którymi jeszcze nie pracowałam, a byłam ich ciekawa, niż na duże role. I warto było. Cieszę się, że w finale aktorskiej podróży znalazłam się w mądrym i szlachetnym kinie Andrzeja Barańskiego, w groteskowym świecie Marka Koterskiego, wreszcie w stylowej adaptacji Iwaszkiewicza zrealizowanej przez Kazimierza Kutza. Ale dla mnie nie było już odwrotu. Decyzja została podjęta. Bilet w jedną stronę.
Nigdy się nie złamałaś?
Nie. Chociaż wciąż trafiają do mnie jakieś propozycje. Niektóre bardzo interesujące. Czasem producenci są bardzo uparci i nie potrafią uwierzyć, że można zerwać z taką ciekawą profesją, dlatego po pewnym czasie dzwonią do mnie ponownie i podwajają stawkę. Niepotrzebnie. Ja robię już inne rzeczy.
Przypuszczam, że przynajmniej w pierwszych latach musiało ci być trochę żal aktorstwa: kolorowego życia wagabundy, popularności, wielbicieli.
Nie, ponieważ doskonale wiedziałam, z czego rezygnuję. Po sukcesie komercyjnym „Łuku Erosa” Domaradzkiego i filmie „To tylko rock” Pawła Karpińskiego stałam się aktorką rozpoznawalną. Dotknęłam tego rodzaju popularności, która mile głaszcze ego, ale jest niezgodna z moim temperamentem. Naprawdę było mi głupio, że nie mogę spokojnie przejść ulicą albo przejechać się tramwajem, bo wszyscy na mnie patrzą. Zawsze to ja lubiłam być obserwatorem: podpatrywać ludzi i zdarzenia, wyciągać z tych sytuacji wnioski, a następnie przenosić je na kartkę papieru. A „kolorowe życie wagabundy” – jak to nazywasz – właśnie wtedy dopiero zaczęło się naprawdę. Nagrałam płytę „Świerszcze” z muzykami z grupy DAAB, co wiązało się z presstourem po Polsce, udzielałam się też w łódzkiej kapeli Plastic Bag, z którą trafiałam w przedziwne miejsca, o dziwnych porach, byłam gościem specjalnym niezwykłych koncertów Marcina Świetlickiego...
Również w „To tylko rock” zagrałaś obok największych wówczas gwiazd muzyki rockowej, z kolei „Łuk Erosa” – jak sam tytuł wskazuje – był pionierskim filmem ze śmiałymi jak na owe czasy scenami erotycznymi.
Atutem „To tylko rock” była obsada. Kiedy dostałam scenariusz, wiedziałam, że w filmie wystąpią Krystyna Janda, Roman Wilhelmi, Piotr Fronczewski... Ale równie ważna była obecność na planie zespołów rockowych i punkowych: Oddział Zamknięty, Śmierć Kliniczna, Dezerter, Mech, Rejestracja czy Lady Pank. Film kręciliśmy m.in. na festiwalu w Jarocinie i było bardzo ciekawie. Natomiast w przypadku „Łuku Erosa” nie miałam żadnych wątpliwości, że sceny erotyczne są konieczne i artystycznie uzasadnione. Chociaż muszę przyznać, że były trudne. Jerzy Domaradzki nakręcił film według dobrej literatury – powieści „Łuk” Juliusza Kadena-Bandrowskiego, której akcja rozgrywała się na początku pierwszej wojny światowej. Tematem filmu i literackiego pierwowzoru było wyzwalanie się kobiet z męskiej opresji. Dziewczyny, żony, metresy zrzucały gorsety, walczyły o wolność – również o wolność seksualną. Na planie oczywiście trudno było o intymność w trakcie kręcenia scen erotycznych, chociaż ekipa bardzo się starała. Na dodatek sporo scen grałam z moim profesorem z PWST, Jerzym Stuhrem, i bardzo się stresowałam, żeby nie popełnić jakiegoś warsztatowego błędu i „nie dostać dwói”. Mając jednak partnera takiej klasy, gra się świetnie.
„Łuk Erosa” był jednym z pierwszych polskich filmów, który miał prawdziwą, profesjonalną kampanię reklamową. Billboardy z twoim dezabilem pojawiły się we wszystkich dużych miastach. Wtedy – w erze przed tabloidami – znaczyło to coś zupełnie innego niż dzisiaj. Szok…
Szok, że to tak szybko i skutecznie działa (śmiech). Poczułam, że nagle, w zasadzie z dnia na dzień, straciłam prywatność. A ja byłam wtedy przyzwyczajona do teatru, do pracy zespołowej, bałam się gwiazdorstwa.
Do zespołu Starego Teatru trafiłaś po brawurowym zagraniu Baby w „Pieszo” według Mrożka, legendarnym dyplomie w reżyserii Jerzego Jarockiego.
To było niezwykłe doświadczenie. Niesamowita praca z Jerzym Jarockim, od którego masę się nauczyłam, który zawsze egzekwował od aktora to, czego chciał, i inteligentnie wiedział, jak to zrobić – na kogo krzyknąć, kogo pogłaskać. Potem zagrałam Anabellę w „Portrecie” Mrożka i w „Mordzie w katedrze” Eliota w reżyserii Jarockiego. Wystąpiłam w „Orestei” Ajschylosa w reżyserii Zygmunta Hübnera i w „Antygonie” Sofoklesa w reżyserii Wajdy. Spełniałam się w teatrze, a przez cały czas było też kino. I filmy: „Wielki Szu” Chęcińskiego, „Seksmisja” Machulskiego, „C.K. Dezerterzy” Majewskiego…
W sumie wystąpiłaś w dwudziestu pięciu filmach fabularnych. Którą z ról cenisz najwyżej?
Na pewno Zosię Osłabędzką i Ginę w „Pożegnaniu jesieni” Mariusza Trelińskiego według Witkacego, a także dziennikarkę Magdę w „Zakładzie” Teresy Kotlarczyk. Na planie Trelińskiego panowała nieprawdopodobnie twórcza atmosfera. Mocno wchodziliśmy w swoje role i trudno było potem z nich wyskoczyć. Jeszcze wiele miesięcy po zakończeniu zdjęć, z Jankiem Fryczem grającym Atanazego Bazakbala i Jankiem Peszkiem – Łohojskim, rozmawialiśmy tekstami naszych bohaterów. Trudno było uwolnić się od Witkacego, od „Pożegnania”. Potem „Zakład” stał się dla mnie ważnym doświadczeniem zawodowym. Kolejna główna rola w dobrym filmie.
Jako widz wracasz do filmów ze swoim udziałem?
Nie robię tego. Wcześniej oglądałam swoje filmy po to, żeby zanalizować role. Zobaczyć, co mi wyszło, a co nie, co mogłabym zagrać lepiej. Żadnej megalomanii.
A wiesz, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy?
Pewnie w „Wielkim Szu”…
Nie, w telewizyjnym „Koncercie życzeń”. Byłaś piękną muzą Marka Grechuty w teledysku do legendarnego „Nie dokazuj, miła, nie dokazuj”.
Marek… Uśmiecham się na samo wspomnienie. To taka piękna karta w mojej biografii. Nagraliśmy wiele cudownych piosenek: „Sztandar szczęścia”, „Gdy dzieci tańczą”... Nie wiem, dlaczego Marek wybierał akurat mnie, chociaż było tyle profesjonalnych piosenkarek. Nie zdążyłam go o to zapytać. Jestem szczęśliwa, że mogłam pracować z tak utalentowanym artystą, który prozę życia zamienił w najczystszą poezję.
p
Scenariusze, reżyseria, aktorstwo, muzyka, literatura... Wydawca twojej książki napisał, że Grażyna Trela ma w sobie twórczy niepokój.
Coś jest na rzeczy. Mam wrażenie, że nigdy nie stoję w miejscu, wciąż jestem w drodze, poszukuję. Niektóre wyzwania zatrzymują mnie na dłużej, inne na krócej, ale bagaż życiowej podróży pełen jest różnych doświadczeń. Dobrych, złych, bolesnych i radosnych. Jako scenarzysta i reżyser mam z czego czerpać.