"Nine - Dziewięć" (aka "Nine")
USA/Włochy 2009; reżyseria: Rob Marshall; obsada: Daniel Day-Lewis, Penelope Cruz, Marion Cotillard, Sophia Loren, Judi Dench, Kate Hudson; dystrybucja: Kino Świat; czas: 110 min; Premiera: 22 stycznia; Ocena 3/6
Przede wszystkim, jak na musical, za mało tu przebojów. Wychodząc z seansu „Chicago”, nuciło się kilka piosenek. Te z „Nine” słabo wpadają w ucho, niby wykonują je aktorzy obdarzeni sceniczną charyzmą, a jednak ich występy wokalne nie zapadają w pamięć. Nadrabiają za to wizualnie, film Marshalla na poziomie widowiska jest dobry: pięknie zaprojektowany, miejscami bardzo zmysłowy i niepozbawiony wdzięku.
Co łączy „Dziewięć” z „8 i pół”? Imiona (choć już nie nazwiska) bohaterów i ogólny zarys fabuły. Zresztą nic więcej nie może ich łączyć, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby przepisać jeden do jednego dzieła Felliniego na musical. Potencjału rozrywkowego w filmie włoskiego geniusza można się wprawdzie na upartego doszukiwać. Choć stworzył obraz poważny, jedno z najwybitniejszych w historii kina spojrzeń na akt tworzenia, reżyser przekornie przez cały okres zdjęciowy miał przyklejoną do kamery kartkę: „Pamiętaj, że to komedia”. Zafascynowany „8 i pół” Maury Yeston napisał i skomponował na motywach filmu piosenki, które posłużyły do stworzenia musicalu „Dziewięć”. Pod tekstem podpisali się Arthur Kopit i Mario Feratti, a sztuka debiutowała na Broadwayu w 1982 roku (czyli prawie 20 lat po premierze filmu Felliniego) i została wyróżniona prestiżową nagrodą Tony.
Fabularnie mamy tu historię reżysera w średnim wieku Guida Contini (Daniel Day-Lewis), który po wybitnym początku kariery nakręcił kilka złych filmów. Swoim dziewiątym obrazem zamierza powrócić na szczyt. Problem polega na tym, że brak mu pomysłu i scenariusza, a zdjęcia zaczynają się za kilka dni. Guido spektakularnie ucieka z konferencji prasowej, by zaszyć się w nadmorskim pensjonacie i spróbować uporządkować myśli. Jego tropem podąża pół rzymskiej wytwórni Cinecitta i zastępy pięknych kobiet – w tym zmysłowa kochanka Carla (Penelope Cruz) i zmęczona histerycznym charakterem męża żona Luisa (Marion Cotillard). Reszta jest, podobnie jak u Felliniego, próbami Guida znalezienia tematu na film, ucieczkami od filmu, kobiet i odpowiedzialności, jego marzeniami, wspomnieniami i rozmowami z duchami.
Miał Marshall na „Nine” precyzyjny pomysł realizatorski: dziecięce wspomnienia reżysera pojawiają się jako czarno-białe wstawki powtarzające sceny z Felliniego. Znakomita jest w nich piosenkarka Fergie z „Black Eyed Peas”, jako spełniająca fantazje erotyczne młodych chłopców Saraghina, i ona jedna, jako zawodowiec, sprostała wokalnemu wyzwaniu – jej wykonanie „Be Italian” to jedyna piosenka, która zostaje z filmu Marshalla.
Pięknie, dzięki Sophie Loren, rozwinięta jest w „Nine” postać matki Guida. Scena z jej udziałem pod Schodami Hiszpańskimi to jeden z nielicznych momentów, w którym „Dziewięć” spotyka geniusz „8 i pół”. Jednak dużo częściej to, co miało być dowcipem, puszczeniem oka do widza, kończy się przesadnym uproszczeniem (piosenka „Cinema Italiano” w wykonaniu Kate Hudson jako amerykańskiej reporterki sprowadza włoskich filmowców do mających kłopoty z wiernością facetów, noszących czarne wąskie krawaty). Nie do końca trafił też z obsadą. Fanatycznym widzom Felliniego trudno będzie zobaczyć w Nicole Kidman muzę na miarę Claudii Cardinale, a w
Ze zderzenia chłodnej kalkulacji Marshalla i szaleństwa Felliniego wyszedł profesjonalny, ale nie porywający spektakl. Właściwie jest z nim tak, jak z odtwórcą głównej roli w filmie. Niby Day-Lewis, aktor bezdyskusyjnie wybitny, bez zarzutu gra Mastroiannim, ale robi to fizycznie, siłowo, bez żadnej wartości dodanej. I takie jest całe „Nine” – solidna rzemieślnicza robota.