"Będzie głośno"(aka "It Might Get Loud") USA 2008; reżyseria: Davis Guggenheim; obsada: Jimmy Page, Jack White, The Edge; dystrybucja: Against Gravity; czas: 97 min; Premiera: 15 stycznia; Ocena 4/6
Na pomysł tego muzycznego spotkania na szczycie wpadł Davis Guggenheim, autor nagrodzonego Oscarem dokumentu o zmianach klimatycznych „Niewygodna prawda”. I trzeba przyznać, że jest to błyskotliwy koncept: zetknąć ze sobą trzech gitarowych mistrzów, pozwolić im swobodnie grać i gadać - to jak spełnione marzenie każdego fana rockowych brzmień.
W jednym z wywiadów reżyser wspominał, że byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby do tej trójki mógł dołączyć jeszcze Jimi Hendrix, ale ten jest, jak wiadomo, dość niedostępny. Trudno, Page musi wystarczyć. I czyni to z nawiązką. Unikający wywiadów, rzadko pokazujący się publicznie legendarny gitarzysta Led Zeppelin, mimo siwych pukli i wyglądu nobliwego starszego pana w ciuchach od Armaniego, zachował swoją szatańską biegłość wykonawcy kilkunastominutowych solówek.
Kiedy zaczyna grać „Whole Lotta Love” pozostała dwójka, choć przecież nie wypadła sroce spod ogona: jeden stworzył brzmienie U2, drugi przyczynił się do zmartwychwstania rock’n’rolla jako lider The White Stripes, zachowuje się jak każdy fan: rozdziawia usta i nieśmiało patrzy na rockowego tytana.
Te chwile jam session są zresztą najlepsze w całym filmie: gdy mówią tylko instrumenty, gdy widać autentyczną pasję i radość z tworzenia muzyki - jest w tym jakaś potężna prawda i magia.
Mówienie o tej swoistej mistyce gitary elektrycznej expressis verbis wychodzi panom już nieco gorzej i zdarza się im popadać w pretensjonalny bełkot (celuje w tym zwłaszcza The Edge, gitarzysta U2). Ciekawe są także zdjęcia archiwalne i wycieczki w przeszłość bohaterów: Jimmi Page grający skiffle, punkrockowe i glamowe inklinacje Bono i jego kolegów czy Jack White w nabożnym skupieniu puszczający trzeszczącą płytę z nagraniami prekursorów bluesa, takich jak Son House.
I choć jest fajnie, ciekawie i trudno nie czuć dreszczu ekscytacji, widząc herosów gitary zebranych razem, to w pewnym momencie zaczynamy się orientować, że nic z tego nie wynika. Nie skomponują wspólnie utworu, nie wystąpią razem na koncercie, nie obalą żadnej dyktatury. Ot, trochę pobrzdąkają na swoich ulubionych instrumentach i wrócą do domu. Marzenie o gitarowym królestwie niebieskim, gdzie rządzą stratocastery, les paule i silvertone’y pozostaje niespełnione.