Kolekcja Catherine Deneuve:

"Samotnik" (1975), reż. Jean-Paul Rappeneau, "Wybór broni" (1981), reż. Alain Corneau; "Moja ulubiona pora roku" (1993), reż. Andre Téchiné, "Klasztor" (1995), reż. Manoel de Oliveira; "Złodzieje" (1996), reż. Andre Techine; "Plac Vendome" (1998), reż. Nicole Garcia

Ocena: 5/6



Deneuve wciąż gra sporo, wciąż popełnia błędy w doborze ról, czasem nawet zdarzają się jej wypadki przy pracy. Widziałem ją ostatnio w „Świątecznych opowieściach” Arnauda Desplechina. Nie lubię tego filmu. Opowiadając o rodzinnym dramacie, tak naprawdę nie opowiada o niczym. Ale Deneuve zapamiętam. W słabym filmie potrafiła zagrać miłość i rozpacz. Na wielu nutach naraz, bez afektacji, kokieterii i popadania w teatralną pozę. Sama jej obecność na ekranie wywołuje dziwny niepokój, mgliste przeczucie tajemnicy. Deneuve nie uwiarygodniła dramatu, ale uwiarygodniła postać. Wręcz ją przerosła, dała jej samą siebie, pozwoliła przez chwilę być Catherrine Deneuve. Ona tak gra, po prostu jest na ekranie, splata samą siebie z aktorską kreacją. Mówiło się tak niby o wielu aktorkach, ale chyba nikt w historii nie robił tego tak jak ona.







Reklama



Twarz i maska

Wszystkie filmy z zestawu wydanego przez Kino Świat widziałem już wcześniej. Nie wszystkie dobrze pamiętałem. Ale pamiętałem Deneuve. Patrzyłem teraz na jej metamorfozy, na to, jak się zmieniała przez czterdzieści pięć lat kariery. Powiedzieć, że się zestarzała, byłoby wręcz nieprzyzwoitością. Jej twarz jest wciąż piękna, a z czasem zyskała na szlachetności, nabrała pociągających rysów dwuznaczności łączącej bezczelność wiecznej młodości ze zmarszczkami doświadczenia. Swego czasu ta twarz posłużyła za wzór Marianny, francuskiej świętości. Może to ubóstwienie podziałało niczym portret Doriana Graya. Twarz Deneuve jest wcieleniem klasy, tego nieuchwytnego pierwiastka sprawiającego, że istnieje się poza wiekiem, poza biologią i poza kulturowymi normami. Tak u nas potrafiła bodaj tylko Beata Tyszkiewicz.



Często pisało się o Deneuve, że jest zimna jak lód, nieprzystępna, posągowa w stylu dawnych ekranowych diw – Grety Garbo, Marleny Dietrich. Faktycznie coś z jest na rzeczy, tyle że Garbo została w końcu niewolnicą własnej boskości, Deneuve zaś podjęła ze swym wizerunkiem odważną grę. Odkryła własną twarz, a zarazem chowała się za maską ról. Jej aktorstwo to czysta dwuznaczność, napięcie między ludzkimi ułomnościami kreowanych postaci a nietykalnością niej samej.

Od początku była podwójna. Jako córka aktorskiej pary Maurice’a Dorleaca i Renee Deneuve była skazana na kino. Podobnie jak jej o rok starsza siostra, Francoise Dorleac, która zaczęła pięknie, zagrała m.in. w „Matni” Polańskiego, ale spłonęła żywcem we własnym samochodzie gdzieś na drodze do Nicei. Catherine zaczynała jako trzynastolatka w zapomnianej „Gimnazjalistce” Andre Hunebelle’a. Gdy dorosła, próbowała się przebić, ale jej kariery nie przyśpieszył nawet burzliwy romans z Rogerem Vadimem.

Wystąpiła wprawdzie u niego w „Miłości i cnocie” (1963) na podstawie de Sade’a, ale przełomową rolę zagrała dopiero w słynnym musicalu Jacques’a Demy „Parasolki z Cherbourga” (1964). Na ekranie dokonała się symboliczna przemiana naiwnego dziewczęcia w świadomą swych przewag kobietę z innego już niż pensjonarski świata. W dodatku przemiana alchemiczna, bo ukryta przed naszym wzrokiem, dokonana poza kadrem. Gdy objawia się w finale, jesteśmy tak samo porażeni jak jej dawny ukochany posągową zjawiskowością kobiety zdradzającej miłość dla szczęścia.



Reklama

Podobna przemiana dokonała się w ekranowym wizerunku samej Deneuve. Z utalentowanej panienki o ślicznej buzi stała się aktorką świadomą swego warsztatu. We „Wstręcie” Polański próbował odrzeć ją z doskonałości. Zmusił do grania kobiety ucieleśniającej męskie pragnienia, podświadomie broniącej się przed uprzedmiotowieniem, sprowadzeniem do roli lalki i powoli popadającej w schizofrenię. Pozornie męska siła zwycięża. Pogrążona w katatonii kobieta wydaje się całkowicie jej podporządkowana. Ale to Deneuve zwyciężyła. Nawet twarz lalki zachowuje wyraz buntu, jakiejś niezdobytej, lodowej cząstki, którą udało się obronić. Pewne jest, że bez Deneuve „Wstręt” wielkim filmem by nie został. To ona wyniosła go do rangi najciekawszego studium psychicznej choroby w historii kina.

W rolę kobiety przedmiotu wcieliła się Deneuve w „Piękności dnia” (1967) Luisa Buñuela, jednym z najdoskonalszych filmów erotycznych w historii kina, mówiącym o naturze seksu bez pokazywania go na ekranie. Deneuve nic tak naprawdę nie pokazuje dosłownie, gra grą wyobraźni, seksownym negliżem, działa na podświadomość, nie na zmysły. Jako mieszczańska żona zaspokajająca erotyczne fantazje bogatych klientów luksusowego domu schadzek zaspokaja męskie zachcianki. Jest taka, jakiej chcą jej klienci, istnieje tylko jako zabawka przeglądająca się w lustrze pożądań. Trudno w tej roli nie dostrzec także gry pięknej aktorki z własnym ekranowym stereotypem. Buñuel zaprosił ją także o swego kolejnego projektu – „Tristany” (1970). Pozwoliła mu pozbawić się długich blond włosów, nawet okulawić, by znów wziąć odwet na patriarchalnym protekcjonalizmie.



Syndrom Deneuve

Wydawało się, że Deneuve ma świat u swych stóp. Że jest skazana na wielką karierę w Hollywood. Tymczasem wielką gwiazdą była wyłącznie w Europie. Próbowała bez powodzenia, rozmawiała z Coppolą, ze Scorsesem. Nic z tego nie wyszło. W Ameryce zagrała właściwie jedną pamiętną rolę i to dopiero po latach, w horrorze „Zagadka nieśmiertelności” (1983) Tony’ego Scotta. Wampirzyca obdarzona wielką młodością – trudno o bardziej trafną metaforę jej pozycji. Rozsmakowana w sztuce, intelektualnie wyrafinowana, wykorzystuje piękno ciała i duszy, uwodząc Davida Bowiego i Susan Sarandon. Jest znakomita. Symbolizuje erotyzm, kobiecość, drapieżność. I ani na moment nie popada w manieryczną przesadę. Trochę też jest po prostu sobą: europejską aktorką zaplątaną w amerykański przemysł. Obietnica wiecznej młodości okazała się w tym przypadku prorocza.

Karierę robiła jednak Deneuve w Europie, a przede wszystkim w rodzimej Francji. Grała w dwóch, trzech filmach rocznie, czasem w lepszych, czasem gorszych. Ot, choćby w znajdującym się w kolekcji Kino Świata „Samotniku” (1975) Jeana-Paula Rappeneau. Zgodziła się dla Yves’a Montanda, który wystąpił u jej boku. Niby nic wielkiego, zwariowana przygodowa farsa w bardziej włoskim niż francuskim stylu, ale Deneuve jest fantastyczna. Zagrała szaloną dziewczynę lądującą na bezludnej wyspie u wybrzeży Wenezueli z obrazem Toulouse Lautreca i gburowatym ogrodnikiem. Niby łatwizna, znów przemiana z dzierlatki podległej męskiej władzy macho, któremu ucieka sprzed ołtarza, w zdolną do uczucia kobietę. Ale jakież wykonanie, jakiż seksapil, jakaż naturalność owej metamorfozy. Mała rzecz, a cieszy.



Z Montandem spotykała się i później. Widzimy ich razem w „Wyborze broni” (1981) Alaina Corneau. Znów w tańcu ekranowych stereotypów. On, były włamywacz z klasą, a obecnie hodowca koni, jest w niej bezgranicznie zakochany. Są małżeństwem idealnym. Zawsze razem. Ona – ideał piękna, zmysłowości, pozornie chłodna, nieobecna, ale zapatrzona w swego mężczyznę. Mało jej na ekranie, gdzie toczy się kryminalna intryga. Trwa konfrontacja męskości dojrzałej (Montand) z młodzieńczą bezmyślną agresją (Gerard Depardieu). Ale gdy Deneuve pojawia się w kadrze, roztaczając posągową aurę, testosteron wyparowuje niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.



Zwyczajna boskość

Wielu było reżyserów zafascynowanych jej talentem, grających z jej wizerunkiem i powracających do niej wielokrotnie. Choćby Francois Truffaut, który najpierw obsadził ją w dwuznacznej roli oszustki w „Syrenie z Missisipi” (1969), a po latach w genialnym „Ostatnim metrze” (1980), wplątując ją w skomplikowany spektakl udawania, zakładania i zdejmowania masek – żony, kochanki, muzy, aktorki. Pytany o Deneuve Truffaut zawsze mówił, że jest w niej coś ze Śpiącej Królewny, coś, co każe jej dawać i jednocześnie odmawiać, coś, co trzeba oswoić. Syndrom Deneuve czy magia kina?



Pokochał ją też portugalski nestor światowego kina Manoel de Oliveira. Na DVD oglądamy Deneuve w „Klasztorze” (1995). Partneruje jej John Malkovich w roli profesora, który postanowił dowieść, że Szekspir nie był Anglikiem, lecz hiszpańskim Żydem. Ona jako jego żona staje się zakładniczką w grze o duszę z filozoficznymi podtekstami. Bawi się archetypami. Jest jednocześnie kusicielską diablicą, wcieleniem anielskiej niewinności, przewrotnie odwołuje się do Małgorzaty z „Fausta”. Jej niejednoznaczna obecność na ekranie buduje nastrój podskórnego napięcia i zagrożenia. Na koniec sama pozbywa się diabła i anioła, odsłaniając sekrety własnej duszy. Film odrobinę manieryczny, ale Deneuve wielka w poszukiwaniu kruchej równowagi między dobrem a złem. Oliveira tę samą parę obsadził potem jeszcze w „Ruchomych słowach” (2003). Znów ze świetnym skutkiem.

W połowie lat 80. kariera Deneuve nieco się zatrzymała. Zastygła w swojej wystylizowanej pozie grande dame francuskiego kina sprowadzana wielokrotnie do funkcji dekoracji kostiumowych melodramatów w rodzaju „Fortu Saganne” (1984) czy „Indochin” (1992). Dopiero André Téchiné stworzył ją poniekąd na nowo, odkrył w bogini zwyczajność, nie pozbawiając jej tajemniczej niezwykłości. Po raz pierwszy zagrała u niego w „Miejscu zbrodni” (1986) i od tego czasu stała się jego muzą. W „Mojej ulubionej porze roku” (1993) Téchiné z właściwą sobie wrażliwością przedstawia skomplikowaną sytuację rodzinną. Deneuve prowadzi z mężem kancelarię notarialną. Bierze do siebie matkę, która poważnie zapadła na zdrowiu. Opanowana, stonowana, ułożona, przesiąknięta mieszczańską hipokryzją wyzwala się z kompleksów, godzi z bratem, z matką. Pokazuje zmęczoną, a jednak dziecięcą twarz, łączy naiwność z rozczarowaniem, wygrywa niuanse.



Podobnie niejednoznaczna jest w „Złodziejach” (1996). Jako profesor filozofii zakochuje się niespodziewanie w dziewczynie z półświatka. Znów jest ludzka, namiętności łączy z wyrachowaniem, bezradność z siłą charakteru. Podobnie podwójna jest w „Placu Vendome”. Po samobójczej śmierci męża jubilera usiłuje sprzedać pochodzące z podejrzanego źródła brylanty. Ucieka od życia w pozór psychicznej choroby, pogrąża się w alkoholizmie. Jest arystokratyczna i zarazem bezbronna, na nowo odkrywa świat i samą siebie. Cały „Plac Vendome” wygląda na film napisany i nakręcony wyłącznie dla niej. Bez Deneuve byłby wyłącznie konfekcją.

Deneuve może dzisiaj pozwolić sobie na wszystko. Prawie wszystko już osiągnęła: ma na koncie Cezary, nagrody w Cannes i Wenecji, nominację do Oscara, do tego milionowy kontrakt z Channel, ma swoje miejsce na listach największych i najseksowniejszych gwiazd kina. Stać ją na parodię swej własnej pozycji w „Ośmiu kobietach” (2002) Ozona i na zagranie robotnicy w „Tańcząc w ciemnościach” (2000) von Triera. Strzeże własnej prywatności, jak ognia unika paparazzich, ale jada kolacje w restauracji i chodzi z córką do kina jak inni mieszkańcy Paryża. I znowu gra u Téchiné’a w jego najnowszej produkcji „Dziewczyna z pociągu”. Jak zwykle zwyczajnie bosko.