"Zombieland" USA 2009; Reżyseria: Ruben Fleischer; Obsada: Woody Harrelson, Abigail Breslin, Emma Stone, Jesse Eisenberg, Bill Murray; Czas: 80 min; Dystrybucja: UIP; Premiera: 4 grudnia; Ocena 4/6
Zabawy na granicy pastiszu i parodii z mnóstwem cytatów, odniesień, jawnych zapożyczeń i ukrytych smaczków to niby łatwizna, niby nic wielkiego. Ot, takie równanie matematyczne, w którym to i owo trzeba pomnożyć, to, co wzięte w nawias, podnieść do kwadratu, coś tam jeszcze dodać albo odjąć i wynik musi wyjść właściwy. Tyle, że z takim wzorem trzeba tak pojechać po bandzie, żeby było i zabawnie, i inteligentnie i z wyczuciem konwencji. Rubenowi Fleischerowi się udało.
Zabawił się z kalkami tanich filmów o zombi, skrzyżował z katastroficzną wizją apokalipsy, dodał kilka oryginalnych grepsów, a całość wziął jeszcze w nawias opowiastki o trudnym dojrzewaniu. Efekt bezceremonialnością i klimatem zabawy przypomina nieco „Wysyp żywych trupów”, a z drugiej strony nawiązuje do horrorowej taniochy sprzed lat potraktowanej z radosnym przerysowaniem.
Oto Ameryka staje się krajem niemal wymarłym. Pandemia choroby wściekłych krów zamieniła się w chorobę wściekłych ludzi. I katastrofa gotowa. Po miastach uganiają się gromady zombi. Przeżyć tę inwazję udaje się nielicznym. Między innymi nieśmiałemu chłopakowi, który ratunek zawdzięcza długaśnemu kodeksowi własnych zasad. Gdzieś na drodze spotyka najpierw groteskowego kowboja – zabójcę zombi, a potem jeszcze dwie nastolatki żyjące z nabijania przypadkowo spotkanych ludzi w butelkę. Wszyscy jadą do opustoszałego Hollywood, bo dwie niegrzeczne dziewczynki chcą się zabawić w lunaparku ponoć wolnym od nieumartych.
Tę zlepioną z klisz fabułkę wypełnia Fleischer absurdalnymi zwrotami akcji, krwawą jatką, a nade wszystko bawi się jak dziecko w przedrzeźnianie. Gatunkowe schematy odbijają się tutaj w lustrze własnej umowności, podawane są w wersji czystej, by po chwili odwrócić się o 180 stopni i ulec całkowitej dekonstrukcji. Gra to ryzykowna, momentami przekracza granice zdrowego rozsądku i dobrego smaku, a jednak jakoś wciąga swoją ostentacyjną sztucznością, za którą kryje się z jednej strony przenicowanie wszelkich zasad, z drugiej prawdziwe uwielbienie dla śmieciarskiego kina, pieszczenie jego prostactwa w rytm Mettaliki, Velvet Underground czy Raconteurs.
Potrafi Fleischer wyśmiać przy okazji ignorancję nastolatków, sportretować wyobcowanie generacji emo, wyśmiać mentalność rednecków z południa. Ale przede wszystkim z głową inscenizuje pastiszowe celebracje znanych motywów z filmów o zombi. Osadza swoich bohaterów w świecie wyjętym z kaszety filmowego kadru. Obdarza ich przy tym pewną filmową świadomością mieszającą wszystko ze wszystkim. Wszyscy tu myślą, mówią i zachowują się jak w kinie i gadają o filmach na okrągło. Dla zbuntowanej nastolatki pierwszym kinowym wtajemniczeniem była „Anakonda”, twardziel przyznaje się, że płakał na „Titanicu”, a autystyczny chłopak zupełnie zagubionej w tym celuloidowym uniwersum 12-latce robi wykład o Billu Murrayu, pokazując jej „Pogromców duchów”. A gdy sam Murray pojawia się na ekranie ucharakteryzowany na żywego trupa, jego fan wita go słowami „Uwielbiam pana nawet w rolach dramatycznych”, wyznaczając miejsce w star systemie. Murray pojawia się na krótko, robiąc tu trochę za maskotkę, ale jego cameo to prawdziwy majstersztyk. Gdy pada ofiarą komedii pomyłek, zapytany, czy czegoś żałuje, odpowiada „No, może Garfielda”. Zresztą cała partia rozegrana w domu Billa Murraya jest znakomita i celnie kontrapunktuje zgrywę aurą nostalgicznej dekadencji.
Wszystko kończy się zaś długą sekwencją w lunaparku i to także ma sens podwójny, bo Fleischer w istocie traktuje kino i cały wykreowany przez siebie amerykański zombieland jako jedno wielkie wesołe miasteczko, w którym raz jesteśmy w gabinecie krzywych luster, raz w domu strachów, a raz na szalonym rollercoasterze z armią zombiaków. Ci, których takie zabawy przyprawiają o mdłości, mogą nie wytrzymać nadmiaru atrakcji, całej reszcie ta szalona karuzela może jednak dostarczyć całkiem przyjemnego zawrotu głowy.