To jeden z tych obrazów, których nie imają się ani podziały gatunkowe, ani czas.
Kobayashi zapisał się w historii kina przede wszystkim dwoma wybitnymi filmami samurajskimi – „Harakiri” i „Buntem” z wielką rolą Toshiro Mifune. Ale „Kwaidan”, nominowany do Oscara i uhonorowany specjalną nagrodą jury na festiwalu w Cannes, wcale im nie ustępuje. Jest przy tym dla naznaczonej pacyfistycznymi i lewicowymi przekonaniami twórczości japońskiego reżysera dziełem nietypowym, eterycznym, baśniowym, wolnym od kontekstów politycznych i społecznych.
Filmu Kobayashiego właściwie nie można nazwać horrorem, choć jest dla tego gatunku jednym z tytułów najistotniejszych. Japoński termin „kwaidan” (albo „kaidan”) oznacza – w dużym uproszczeniu – „opowieść niesamowitą”, budzącą raczej wewnętrzny niepokój niż przerażenie. Nie ma tu epatowania przemocą, hektolitrami rozlanej krwi, szokującymi scenami, jest za to umiejętne budowanie napięcia, kreowanie przejmującej atmosfery, skupienie na narracji. Każda z czterech nowel składających się na film jest co prawda mocno osadzona w japońskiej mitologii, ale też wszystkie odwołują się przede wszystkim do głęboko skrywanych ludzkich lęków, strachu przed śmiercią, zdradą, samotnością, niosąc uniwersalne przesłanie. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro autorem literackiego oryginału był Europejczyk Lafcadio Hearn, syn Irlandczyka i Greczynki, który zafascynowany Krajem Kwitnącej Wiśni postanowił na stałe osiedlić się w Japonii. Swoją interpretację legend i opowieści o duchach zawarł właśnie w tomie „Kwaidan” (1903, wyd. polskie 1984), łącząc dalekowschodnią egzotykę ze zdystansowanym spojrzeniem przybysza z Zachodu.
Kobayashi, opierając się zarówno na książce Hearna, jak i na japońskiej tradycji, stworzył dzieło kontemplacyjne, toczące się w niespiesznym tempie, urzekające prostotą i pięknem obrazów. Opowiadając o ludziach, którzy stają twarzą w twarz z nieznanym, mówi o odwiecznych ludzkich dramatach czy to w historii samuraja, który po dziesięciu latach służby pragnie wrócić do zdradzonej żony, czy w pięknej balladzie o drwalu, któremu okrutna Pani Śniegu darowała życie, czy wreszcie w legendzie o niewidomym Hoichim, który śpiewał dla armii duchów.
Każda z nowel jest przy tym małym arcydziełem wizualnym. Kobayashi celowo nadał swojemu filmowi baśniowy, odrealniony kształt. Na swoją korzyść wykorzystuje nawet fakt, że „Kwaidan” w całości został nakręcony w studiach wytwórni Toho – swoista umowność scenografii, fantastycznie wykorzystana przez wybitnego operatora Yoshio Miyajimę, filmowi jedynie służy, odzierając go z niepotrzebnej dosłowności, ale nie odbierając niczego z niesamowitej atmosfery.
Choć od premiery filmu minęło blisko pół wieku, dzieło Kobayashiego wciąż nie traci swojej magicznej siły, nie poddaje się upływowi czasu. Przez Zachód zdążyła się już przetoczyć kolejna fala popularności azjatyckiego horroru, ale nawet dla najzdolniejszych jej twórców – by wymienić tylko Hideo Nakatę („Krąg”) i Takashiego Shimizu („Klątwa”) – „Kwaidan” jeszcze przez lata będzie wzorem niedoścignionym.
KWAIDAN – OPOWIEŚCI NIESAMOWITE
(Kaidan)
Japonia 1964; reżyseria: Masaki Kobayashi; obsada: Rentaro Mikuni, Keiko Kishi, Katsuo Nakamura; dystrybucja: Blink; czas: 183 min
Ocena: 5.