MARCIN CICHOŃSKI: Czy podąża pan za ukochanym twórcami muzyki filmowej i poznaje ich dzieła z muzyką filmową niezwiązane?

TOMASZ RACZEK: To dobre pytanie. Wielu takich, którzy muzykę robią poza filmem, jest mi znanych. Ale wielu jest takich, którzy komponują do filmu, a w ogóle ich nie znam i bardzo bym chciał poznać. Są i tacy, którzy są ściśle związani z filmem - szczerze mówiąc niewiele wiem o tym, co John Williams skomponował poza muzyką filmową, choć on komponuje strasznie dużo.
Dziś od rana słuchałem muzyki z „E.T.” i stwierdzam, że jest genialna – wystarczy 10-15 sekund i wszystko mam przed oczami. Jest absolutnie zrośnięta z tym filmem, a mimo to działa. To był 1982 rok, niedługo będzie czterdzieści lat od premiery, a dzieło cały czas działa tak samo. Czyli John Williams to jednak wybitny twórca.

Reklama

Czy to ulubiony twórca?

Nie, ja rzemieślników, którzy potrafią zrobić podobnie brzmiącą triumfalną muzykę na każdy temat, nie mam w wielkim poważaniu. Lubię odkopywać pojedyncze utwory i kompozytorów, którzy nie są w mainstreamie. Uwielbianym przeze mnie człowiekiem od muzyki filmowej paradoksalnie nie jest kompozytor, tylko reżyser. Dla niego muzyka to przygoda - zestawiając utwory, kreuje nową wartość. Wszyscy mówią: Wow, ta muzyka ma tyle lat, a my nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak można. Kimś takim jest oczywiście Quentin Tarantino. Jego soundtracki to dzieła sztuki. Poszczególne utwory istniały wcześniej, ale nie miały mocy, jaką dał im film. On uświęcił np. Santo Esmeralda, a przecież to była muzyka mocno rozrywkowa.

Reklama

Płyty z muzyką z filmów Quentina Tarantino to niezwykle eklektyczne historie. Nie przeszkadza to panu w odbiorze?

Nie, ja z natury rzeczy jestem eklektyczny. To pozwala mieć czystą głowę do odczuwania różnego rodzaju stylów. Prawdziwy przewodnik po danej dziedzinie sztuki powinien umieć poznać się zarówno na muzyce rockowej, soulowej, jak i na discopolowej – tzn. umieć odróżnić dobrze zaśpiewaną piosenkę discopolową od tej wykonanej źle. W każdym, nawet tandetnym gatunku można coś zrobić dobrze albo źle. Jakiś czas temu wzywałem moich kolegów krytyków filmowych, by nie bojkotowali komedii romantycznych, filmów komercyjnych czy teraz obrazów Patryka Vegi, bo „to film dla motłochu, a my jako wybitni znawcy nie będziemy na to chodzić i o tym pisać, bo to jest poniżej naszego honoru”. Przypominałem, że obowiązkiem krytyka jest umieć wskazać to, co jest w takim filmie dobre, a co złe. A jeżeli jest złe, to umieć to uzasadnić, a nie tylko mówić: tfu, tfu, ja tego nie znoszę, bleee… Leon Schiller, mistrz teatralny i wychowawca Zygmunta Kałużyńskiego, czyli mojego partnera z „Pereł z lamusa”, kiedyś po premierze zorganizował w teatrze spotkanie z widzami. Jeden z nich wstał i powiedział: Proszę pana, ale mnie to się nie podobało. Schiller się zdenerwował i odparł: Proszę pana, tak to sobie może pan powiedzieć w burdelu, a w teatrze, to trzeba uzasadnić.

Reklama

Tak było z filmem „Kac Wawa”.

Dzięki temu, że pokazała się recenzja profesjonalnie patrząca na „Kac Wawa”, a nie tylko obrażająca się, to film spotkał się z rzeczywistą reakcją krytyczną. Wszystko, co potem nastąpiło, udowadniało tylko, że każdemu filmowi potrzebna jest krytyka. Wtedy w Polsce krytyka się obudziła – powstały Węże, które są przyznawane najgorszym filmom. Koledzy zobaczyli na moim przykładzie, że z zawodowego punktu widzenia opłaca się chodzić do kina i pisać na takie tematy. Nagle skończyło się odcinanie – że od tego miejsca w górę to mnie interesuje, a dół to jest dla kucharek. A prawda jest taka, że to jest dla wszystkich – jeśli coś oglądają miliony ludzi, to zasługuje to ocenę.

Przed Oscarami dużo się mówi o kobietach, o tym, jaką rolę odgrywają.

Ale czy mamy tak dużo nominacji kobiet – wcale nie. Zmiany, które zachodzą, są rewolucyjne. Widzimy je w dziedzinie kultury, ale też obyczajów i cywilizacji. Wiodącą siłą wraz z początkiem XXI wieku stają się kobiety.

Wśród pań, które rywalizują o Oscara w kategorii najlepsza pierwszoplanowa rola żeńska, konkurencja jest niezwykle silna.

Tak - mamy tu Sally Hawkins („Kształt wody”), mamy Frances McDormand („Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”), która jest faworytką. Jest też Margot Robbie - to jest taki film („Jestem najlepsza. Ja, Tonya”) i taka rola, która na pewno będzie zauważona, ale nie wiem, czy już w tym roku. Saorise Ronnan była już nominowana, raczej nie wygra. Maryl Streep chyba Oscara nie dostanie – to byłoby w tej sytuacji dość zadziwiające. Największe szanse mają Frances McDormand i Sally Hawkins.

Czy powinniśmy przestać marzyć o Oscarze dla „Twojego Vincenta”? Na Złotych Globach i na gali BAFTA przegrał z „Coco”.

Przestać marzyć? Absolutnie nie! Ja do ostatniej sekundy będę miał nadzieję, że „Twój Vincent” dostanie Oscara.

Ale za głównym rywalem stoi ogromna maszyna promocyjna…

I właśnie dlatego trzymam kciuki za „Twojego Vincenta”. Ten film paradoksalnie ma szanse, ponieważ w momentach przełomu daje się je filmom, które zwykle są bez szans. Za „Twoim Vincentem” przemawia kilka ważnych argumentów. To jest absolutne nowatorstwo – zrealizowano coś, o czym do tej pory sądzono, że jest niemożliwe. W dodatku w mistrzowskiej formie. Jest przy tym absolutnie odwrotne wobec trendu – jeżeli animacja przechodzi na stronę elektroniczną, to tu mamy rękodzieło w formie najwyższej, bo malarskiej. Kilkuset malarzy namalowało film – klatka po klatce - na podstawie wcześniej nagranego aktorskiego filmu! Uważam, że takie eksperymenty należy nagradzać. Druga rzecz to kobieta, Dorota Kobiela – co prawda z Hugh Walchmanem, mężem, ale jednak feministą. Hugh pozwala Dorocie pełnić de facto rolę wiodącą. Zgodził się, by zrealizować jej marzenie. A przy okazji oboje chcieli udowodnić, że coś, co jest niewykonalne, jest wykonalne. Ale zgadzam się z Kobielą, nawet w razie porażki ona i tak wygrała nominacją. Przed „Twoim Vincentem” i wszystkimi nagrodami w Polsce jej nie szanowano. Nie mówiono: Mamy Dorotę Kobielę, ona jeszcze światu pokaże. Wręcz przeciwnie - traktowano jak nawiedzoną artystkę-malarkę, która roi sobie dziwne rzeczy, a przecież nie w tę stronę idzie film. A ona pokazała, że można zrobić odwrotnie niż wszyscy i przy okazji osiągnąć sukces. Jeśli mógłbym trzymać kciuki również w nogach, to dla niej bym to zrobił. Jej triumf to byłoby coś więcej, niż tylko triumf Polaka jako zdobywcy Oscara. To byłby triumf pewnej postawy artystycznej, a to jest strasznie ważne.

Jest w Polsce więcej takich twórców?

Jest. Nie jest nominowana do Oscara, ale jej film wchodzi na nasze ekrany. To moja faworytka, Jagoda Szelc i jej obraz „Wieża. Jasny dzień”. Ona i Dorota Kobiela mają ze sobą coś wspólnego - są bogatymi osobowościami, robiącymi odwrotnie niż wszyscy, a jednocześnie doprowadzają do takiego skutku, że człowiek mówi: Ten film jest taki, że wow. Przecież Jagoda się jeszcze uczy w szkole, a nakręciła z nieznanymi aktorami coś, co ogląda się jak filmy Farhadiego. Ona jest gotowa, już w tym wieku jest gotowa. Nic nie trzeba poprawiać. To jest fenomen – oprawiać, pokazywać światu i się chełpić. Mam nadzieję, że tak będzie.

A za panią Jagodę trzymamy kciuki, by dostała w przyszłym roku nominację?

Ona jest artystką wyrafinowaną – a tacy nie trafiają na Oscary nigdy albo dopiero po jakimś czasie. Ale ona ma szanse na dużych europejskich festiwalach np. w Berlinie, a najbardziej w Cannes. Tam mogą docenić to, co ona robi. Rozmawiałem z nią przez chwilę, czytałem wywiady – ta dziewczyna ma poukładane w głowie. Trzeba trzymać kciuki, żeby nie miała jakiejś pechowej sytuacji. Już w tej chwili jest wybitną osobowością.

Największa kara spotkała ostatnio Kevina Spacey. To aktor wybitny – jak długo według pana może potrwać jego banicja? I czy on zasłużył, by być aż tak mocno wykluczony z życia aktorskiego?

Myślę, że został kozłem ofiarnym. Zawsze musi być taki ktoś, na przykładzie którego pokazuje się ważność sprawy i ostateczność kary, która jest nieuchronna i dolegliwa. To było jak wyprowadzenie skazańca na rynek i stracenie go na oczach wszystkich, by nikomu nie zachciało się buntować. Trudno tu mówić o sprawiedliwości. Na miejscu Kevina Spacey, który jest człowiekiem bardzo inteligentnym, pewnie bym się rozejrzał za innego rodzaju aktywnością zawodową. On musi tę karę po prostu odcierpieć. A jej częścią jest także wygnanie, głównie emocjonalne, bo nikt mu nie każe wyjeżdżać ze Stanów Zjednoczonych albo zmieniać mieszkania. Może w tym czasie napisać książkę, założyć własną fundację odkupicielską – zależy od jego stanu psychiki, zamożności, stanu zdrowia i wielu innych rzeczy. Po jakimś czasie wybitny artysta wróci.