"Oppenheimer"
Duże zaskoczenie: z dwóch filmów składających się na okrzyczanego "Barbenheimera" to "Barbie" Grety Gerwig, bądź co bądź licencjonowany produkt franczyzy, charakteryzuje się większą dezynwolturą twórczą. I o ile "Barbie" daje widzom więcej, niż należy się spodziewać, o tyle z dziełem Christophera Nolana jest dokładnie odwrotnie: jak na wizjonera kina, to wręcz zdumiewająco konwencjonalny film biograficzny, znacznie częściej przywodzący na myśl "JFK", "Piękny umysł" czy "Grę tajemnic" niźli obrazy zrodzone z wyobraźni autora "Memento" bądź "Incepcji".
Rzecz jasna, Nolana nie interesuje linearna narracja, ale zabieg z trzema osiami czasu pierwszy raz w twórczości reżysera sprawia wrażenie sztuki dla sztuki. A co już szczególnie działa na niekorzyść fabuły zaadaptowanej z obszernej, liczącej blisko 800 stron biografii "Amerykański Prometeusz. Triumf i tragedia Roberta Oppenheimera", to zdominowanie całości przez kwestię domniemanego komunizmu twórcy bomby atomowej. Sceny przesłuchiwań Oppenheimera i powiązanych z nim osób przez komisję śledczą zajmują więcej czasu ekranowego niż skądinąd fascynujące wydarzenia wokół Projektu Manhattan i tajnych eksperymentów rządowych w specjalnie zbudowanym miasteczku w Los Alamos, krainie Apaczów.
Nolan zawsze miał ciężkawą rękę do metafor, ale choć film, jak książkę, otwiera dęty cytat o Prometeuszu ukaranym za wykradzenie bogom ognia, dalszy ciąg zapowiada się na bardziej wyrafinowany. Młody Oppenheimer słucha "Święta wiosny" Strawińskiego, czyta "Ziemię jałową" Eliota, kontempluje obrazy Picassa. Geniusz naukowy ambitnego fizyka zrazu wydaje się napędzany przez wybitność innych mistrzów. Jednak reżyser szybko porzuca ten trop, a bohater jeszcze parokrotnie zostaje nazwany Amerykańskim Prometeuszem - coby na pewno nikomu to nie umknęło. Jest też pretensjonalna scena seksu, w trakcie którego komunistyczna kochanka nagle zdejmuje z półki egzemplarz "Bhagawadgity", świętej księgi hinduizmu, i każe Oppenheimerowi przeczytać zdanie, które w rzeczywistości miał wyszeptać po udanym teście bomby: "Stałem się Śmiercią, niszczycielem światów".
Ale nagość, choćby i kiczowata, przynajmniej przydaje nieco kolorytu. Co innego odciągająca nas co rusz od głównego wątku futurospekcja z Lewisem Straussem z Komisji Energii Atomowej, budząca nieodparte skojarzenia z "Good Night and Good Luck" George'a Clooneya, czarno-białym dramatem historycznym sprzed dwóch dekad, także osadzonym w epoce makkartyzmu i rozgrywanym głównie w zamkniętych pomieszczeniach, wśród poważnych facetów zebranych wokół stołów. I nawet obsadzenie Roberta Downeya Jr.-a się zgadza. Cały ten motyw można by wyciąć z korzyścią dla dramaturgii.
Bez żalu można by też się pozbyć dobrego tuzina epizodów, w których znane twarze pokroju Kennetha Branagha, Matthew Modine'a czy Caseya Afflecka pojawiają się i znikają bez większego kontekstu. W pamięć zapadają natomiast Matt Damon jako jowialny porucznik Leslie Groves zatrudniający Oppenheimera przy Projekcie Manhattan, Benny Safdie w roli węgierskiego fizyka Edwarda Tellera, "ojca bomby wodorowej", oraz Josh Hartnett jako Ernest Lawrence, którego praca nad separacją izotopów uranu znacznie przyczyniła się do wynalezienia najbardziej śmiercionośnej broni naszych czasów.
Z kolei postaci kobiece, tradycyjnie dla Nolana, budzą dość mieszane uczucia. Florence Pugh jako wspomniana kochanka, Jean Tatlock, zostaje zdegradowana do erotycznej ozdoby, natomiast Emily Blunt w roli żony bohatera, Katherine Oppenheimer - do sfrustrowanej alkoholiczki, którą widzimy najczęściej z butelką whisky bądź kieliszkiem martini w ręku. A kiedy akurat nie pije, z torebki wypada jej piersiówka (TAK, WIEMY!). Blunt dostaje za to znakomicie napisaną scenę przesłuchania, podczas którego ośmiesza nadgorliwego prawnika Rogera Robba (Jason Clarke).
Najważniejsza jest jednak postać tytułowa, nieprzenikniony geniusz o wychudzonej sylwetce, niespokojnym uśmiechu i wiecznie nieobecnym spojrzeniu. Cillian Murphy oddaje te wszystkie cechy bez jednej fałszywej nuty, z właściwym sobie socjopatycznym rysem i lodowatym błękitem oczu. To wielka rola, podbijana jeszcze przez nerwowy montaż Jennifer Lame i zdjęcia Hoyte Van Hoytemy skoncentrowanego na ekstremalnych zbliżeniach twarzy.
"Oppenheimer" w ogóle jest niebywałym osiągnięciem audiowizualnym. Zarówno udźwiękowienie, jak osaczające kompozycje Ludwiga Göranssona w dużej mierze przyczyniają się do emocjonalnego oddziaływania filmu. Napięcie prowadzące do najlepszej sekwencji - testu nuklearnego Trinity - zostało poprowadzone wirtuozersko. Wyciszenie dźwięku w kluczowym momencie, aby następnie niemal dosłownie uderzyć w widownię potężną falą wybuchu, robi piorunujące wrażenie. Dla samej tej sceny, punktu kulminacyjnego Projektu Manhattan, z pewnością warto zobaczyć film.
Co więcej, to właśnie mogłaby być kulminacja dzieła Nolana. To - i może jeszcze epilog w postaci rozgrywanego już poza kadrem zbombardowania Hiroszimy i Nagasaki, w następstwie czego bohater doznaje koszmarnych halucynacji rodem z surrealistycznego horroru.
Niestety, przed nami jeszcze godzina filmu, który odtąd gra już odkrytymi kartami. Wiemy już bowiem z innego planu czasowego, że Oppenheimer zmaga się z wyrzutami sumienia, podobnie jak wiemy, że w wyniku podejrzeń o szpiegostwo na rzecz ZSRR stracił certyfikat bezpieczeństwa.
Ostatecznie zostajemy więc z powtórzonym parokrotnie pacyfistycznym przekazem o skutkach męskiego egocentryzmu, zabawy w Boga i polowania na czarownice. W obliczu rozmaitych, nomen omen, odpałów i nuklearnych szantaży Putina czy Kim Dzong Una - godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne. Ale żeby bombowe i wielopłaszczyznowe jak "Barbie", to nie.
Gdzie zobaczyć: w kinach