"Benedetta"

Nowy film Paula Verhoevena budzi zrozumiałe kontrowersje, choć holenderski twórca już przed blisko czterema dekadami prowokacyjnie zderzał katolicyzm i seksualność w swoim ostatnim filmie przed transferem do Hollywoodu, thrillerze "Czwarty człowiek". I mimo że "Benedetta" wpisuje się w nurt nunsploitation i nie unika dosadności, jednocześnie zawiera raptem dwie sceny seksu i dużo bardziej niż "Nagi instynkt" czy "Showgirls" przypomina "Ciało i krew", pierwsze anglojęzyczne dzieło Holendra, kostiumowe widowisko o moralności w czasach zarazy.

Reklama

Ekranowa historia największej skandalistki Kościoła katolickiego, siostry Benedetty Carlini, zostaje przez Verhoevena podobnie solidnie umocowana w realiach. Za materiał źródłowy posłużyła książka Judith C. Brown"Immodest Acts" z cokolwiek podkręconym podtytułem "The Life of a Lesbian Nun in Renaissance Italy" - rzekomemu lesbijstwu zakonnicy autorka poświęca kilka stron, zaś na pozostałych dwustu bada jej mistycyzm religijny, przejawiający się w niejednoznacznych ekstazach i wizjach.

Film nie tyle odwraca te proporcje, ile zachowuje kontekst metafizyczny, rozbudowując zarazem wątek miłosny pomiędzy posągową, arystokratyczną z urodzenia i zachowania Benedettą (Virginie Efira) a bezpośrednią, pochodzącą z nizin społecznych Bartolomeą (Daphné Patakia).

Trwa ładowanie wpisu

Główną oś dramaturgiczną wyznacza konfrontacja tytułowej bohaterki z opresyjnym systemem patriarchalnym, utożsamianym przez kościelnych hierarchów, jak nuncjusz papieski Alfonso (Lambert Wilson), ale i nierzadko tłumiącym kobiecą seksualność rękami innych kobiet, jak matka Felicita (Charlotte Rampling), surowa przeorysza toskańskiego klasztoru, do którego wraz z sutym posagiem trafia mała Benedetta. I jeszcze na progu zostaje poinstruowana przez przełożoną, by postrzegała swoje ciało jako wroga i nigdy nie czuła się w nim "jak w domu". Równie "niebezpieczna" jest tylko inteligencja, słyszy dziewczynka. Za to cierpienie ma uszlachetniać, a ból zbliżać do Boga - znamy to z dogmatów katolickich, z którymi kino nie raz już próbowało polemizować, ostatnio choćby w wybitnym horrorze Rose Glass "Saint Maud".

Tymczasem Benedetta nie wstydzi się ani swojego ciała, ani rozumu. Bo dlaczego rozkosz duchowa ma być przez Kościół nobilitowana, a zmysłowa, erotyczna - tępiona? Dlaczego miłość fizyczna, jako dar od Boga, ma być obciążona grzechem i zagrożona ogniem piekielnym? Verhoeven nie bez kampowego humoru zestawia sacrum i profanum. Jezus ze snów naszej heroiny to tandetny przystojniak rodem z harlequinów. Ale czy tak znowu daleki od wyobrażenia zakorzenionego w zachodniej kulturze? Owszem, dildo wyrzeźbione z figurki Matki Boskiej może gorszyć co poniektórych widzów, tak jak "obraża" dostojników kościelnych chcących wysłać Benedettę na stos. Ale dla bohaterki, podobnie jak dla samego reżysera, skądinąd wierzącego, symbolizuje ono boski wymiar przyjemności. Kto powiedział, że u reżysera "RoboCopa" o "amerykańskim Chrystusie" (tak!) będzie subtelnie?

Reklama

Tym bardziej może zaskakiwać, że nieliczne sceny erotyczne między Benedettą a Bartolomeą są bardziej delikatne niż lubieżne. Kamera francuskiej operatorki Jeanne Lapoirie nie jest tu dla podniety męskiego widza. Koncentruje się nie na nagich częściach ciała, lecz na grymasach zachwytu na twarzach kobiet, wyraźnie podkreślając, że ich seks nie jest czymś niewłaściwym, jest czystą radością.

Czy Benedetta szuka kontaktu z Bogiem poprzez akty seksualne z inną kobietą? Czy szuka wyłącznie przyziemnej przyjemności (a nawet jeśli, to co w tym złego)? Jest stygmatyczką czy fałszywą prorokinią? Lesbijską Joanną d'Arc czy manipulatorką? Świętą czy protofeministką? Siła filmu polega na tym, że Verhoeven nigdy nie decyduje za nas. My też tu robimy za drugi plan. Wierzymy Benedetcie wraz z jej poplecznikami. Negujemy jej mistyczne moce wraz z jej wrogami. A najprędzej wątpimy, stoimy w rozkroku, niezdecydowani. To też najbardziej ludzka postawa.

Znamienne, że tylko w oczach bezdusznie zinstytucjonalizowanego Kościoła jeśli bohaterka nie jest heteryczką, to automatycznie staje się heretyczką. "Tęczową zarazą" z wyobrażeń arcybiskupa Jędraszewskiego. Czarownicą szerzącą rozpustę tożsamą z herezją. Ale z jakich powodów Bóg, który - jak się nas naucza - sam jest Miłością, miałby nie aprobować miłości samozwańczej oblubienicy Chrystusa? Wszak miłość do Boga wyrażamy głównie - co też często pada z ambony - poprzez umiłowanie drugiego człowieka. Jednak paradoksalnie to właśnie Kościół ma największy problem z prawem do wolności, równości, przyjemności seksualnej.

Jest w filmie świetna scena, w której siostra Felicita, w rzeczywistości twarda pragmatyczka skonsternowana mistycyzmem Benedetty, zauważa cierpko, że "żaden cud nie zdarza się w łóżku". Mówi to tonem zgorszenia, ale - również dzięki rewelacyjnej grze Rampling - zawiera się w tych słowach także życiowe rozczarowanie doświadczonej mniszki, zazdrość starszej kobiety, erotyczne i duchowe niespełnienie.

To ujmująco przewrotne, że Verhoeven wykorzystuje historię katolickiej mistyczki, aby wskazać na obłudę, mizoginię i homofobię Kościoła tudzież podległego mu w dużej mierze państwa i posłusznego społeczeństwa, słowem: całego patriarchalnego porządku, któremu wyzwolona kobiecość od zawsze zagraża. Stąd też wywrotowość opowieści, w której kobieta Kościoła pokonuje tenże jego własną bronią, sięgając po władzę poprzez strach. I to niekoniecznie strach przed wiecznym potępieniem - okazuje się, że doczesna choroba, a nawet utrata stanowiska może być dla tych największych świętoszków znacznie bardziej przerażająca.

Zgrabnie wprzężony w fabułę motyw dżumy, przenikający się z sądem nad Benedettą, to uniwersalna metafora zarazy moralnej, ale też ładne nawiązanie do obecnych czasów, w których święte oburzenie wciąż bierze górę nad autentycznymi dramatami i zdrowym rozsądkiem. W końcu nawet gdy szaleje Covid, Kościół nie ustaje w zaglądaniu nam do łóżek. Ba, księża wręcz "podbijają stawkę", głosząc zapiekle, że "aborcja jest gorsza od pandemii", a "koronawirus to kara za homoseksualizm". Wszystko to nadaje XVII-wiecznej historii zdumiewająco współczesny kontekst.

Ostatecznie "Benedetta" nie okazuje się bluźnierstwem, lecz czymś zupełnie przeciwnym: żarliwym wyznaniem wiary. W kobiecą sprawczość. W święte prawo do samostanowienia. W miłość.

Gdzie zobaczyć: w kinach